ARCHIWA RODZINNE

„Archiwa rodzinne” to cykl spotkań z mieszkańcami Tomaszowa Mazowieckiego i okolic oraz próba zapisu ich wspomnień wielokulturowego miasta. Rodzinne archiwa wzbogacane prywatnymi opowieściami mają być sposobem porządkowania minionych miejsc i wydarzeń oraz przywracania dawnych sensów. Te rozproszone narracje, kryjące osobiste doświadczenia rozmówców, narażone są na brak precyzji dat czy nazwisk, tworzą panoramę nie tylko rzeczywistych, ale także wyobrażonych zdarzeń. Czyni to wielowątkową opowieść subiektywną, nadaje jej kształt literackiego witrażu, w którym odnaleźć można zarówno realne, jak i fikcyjne epizody. Wspólne rozmowy, spacery, wspomnienia wpisują się w projekt utrwalenia pamięci o nieistniejącym mieście, które było przestrzenią przenikania się wielu kultur, w tym kultury żydowskiej.

Wszyscy chętni do włączenia się w opowieść o wielokulturowym Tomaszowie proszeni są o kontakt mailowy: fundacja.pasazepamieci@gmail.com lub telefoniczny: 695-175-928. Na stronie znajdują się wybrane fragmenty reportaży, opowiadań i przeprowadzonych wywiadów. Wszystkie zapiski zostaną opublikowane w formie książki. Projekt „Archiwa rodzinne” jest pierwszym projektem Fundacji Pasaże Pamięci. Realizują go wolontaryjnie Justyna Biernat i Bartłomiej Sęk, którzy składają serdeczne podziękowania wszystkim rozmówcom za ich czas, cenne opowieści oraz chęć podzielenia się tym, co minęło.


 Historia starej szafy

Zamkniętą w getcie ludność żydowską, liczącą powyżej piętnastu tysięcy, stłoczono na niewielkiej przestrzeni. Panował tam głód i trudne warunki życiowe. Od początku istnienia getta moja mama Julianna Sulmowska dostarczała żywność do tej wydzielonej „dzielnicy”. Odbiorcą żywności była żydowska rodzina zaprzyjaźniona z moją mamą. Z opowieści mamy wiedzieliśmy, że był to krawiec, jego żona i siedemnastoletni syn (mama nie mówiła, ile jeszcze mieli dzieci). Lepiej było mało wiedzieć na temat getta, a operowanie imionami i nazwiskami nie było wskazane. Przy ewentualnym zatrzymaniu przez niemieckich okupantów mogło to się zakończyć tragicznie. Wejście do getta wiązało się z groźbą pozbawienia życia całej rodziny. Mama jednak ryzykowała prawie co drugi dzień aż do 31 października 1942 roku. Dzień wcześniej zostały zastrzelone obok getta dwie młode kobiety z Ludwikowa: Janina Hankiewiczowa (20 lat) i Janina Adamska (33 lata). W tym czasie do ochrony getta w Tomaszowie przybył oddział litewskich szaulisów. Dostęp do getta stał się niemożliwy. Strzelano do osób zbliżających się do getta. Było ono oświetlone, a miasto zaciemnione. Często w nocy słychać było strzały, wystarczyło niedokładne zaciemnienie okna w getcie, żeby to okno ostrzelać. Na początku października mama po powrocie z getta dziwnie się zachowywała, miała skrępowane ruchy. Okazało się, że była owinięta sztuką materiału. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Na prośby moją, siostry i taty mama nie przynosiła już więcej materiału. Ubłagaliśmy ją, by nie czyniła nas sierotami, bo za kontakt z gettem groziła jej kara śmierci. Tłumaczyła, że zrobiła to na prośbę znajomej Żydówki i jej męża krawca: „Kochana pani Sulmowska, bardzo panią prosimy, aby pani wzięła i przechowała te trzy kawałki materiału. My na pewno pobytu w getcie nie przeżyjemy, ale może przeżyje nasz syn. On wie, gdzie pani mieszka, on przyjdzie po te trzy kawałki materiału.” Mama odpowiedziała, że to mało, by móc coś z tym zrobić. „Mój syn z tych trzech kawałków uszyje trzy pary spodni, sprzeda i kupi materiał na cztery. Tak rozkręci interes.” Po wojnie mimo oczekiwań nikt się po te trzy kawałki materiału nie zgłosił. Leżały w szufladzie starej, przedwojennej szafy. W kwietniu 1945 roku powróciła moja siostra Eugenia, wywieziona do kopania okopów na Łotwie a potem Litwie. Nie miała w co się ubrać, była biedna, prosiła mamę, aby jej dała jeden kawałek materiału to uszyje sobie spódniczkę. Mama na to: „Córko kochana, jak ja bym mogła spojrzeć temu chłopcu w oczy gdyby wrócił? Musisz wytrzymać.” Siostra wytrzymała, materiał leżał w szafie aż do śmierci mamy. Właściciel się nie znalazł, prawdopodobnie zginął z rodziną, może w Bełżcu lub gdzieś indziej. Szafa nie istnieje, wykończyły ją korniki, a materiały mole. Zgodnie z wolą mojej mamy Julianny Sulmowskiej nie zostały ruszone. Dom na Niwce to obecnie ulica Kolejowa. Nowy właściciel rozebrał mój stary, kochany drewniak. Pozostały tylko wspomnienia.

/autor/ Tadeusz Sulmowski

Umarła tak młodo

Ostatnie dni sierpnia 1941 roku. Mama zdecydowała, że potrzebne są rzeczy do szkoły. Poszliśmy do miasta. Piękny, ciepły dzień. Trochę zmęczony, bo z Niwki (obecnie to Tomaszów ulica Kolejowa) do centrum trzy kilometry z hakiem jak mówią górale. Trzymałem się mamy za rękę, plac Kościuszki pusty, żadnego pojazdu. Gdy byliśmy na wysokości nieistniejącego wówczas pomnika Tadeusza Kościuszki obok zegarmistrza usłyszeliśmy huk. Zwolniliśmy i nagle zza rogu placu ukazał się żandarm, który w ręce trzymał pistolet i chował go do kabury. Nogi nam się ugięły i nie wiedzieliśmy dokąd iść dalej. Na nasze szczęście Niemiec wszedł do sklepu (obecnie optyk). W tym czasie od strony getta biegło czterech ludzi i pchali wózek na dwóch wysokich kołach, za nimi podążał żydowski policjant. Gdy wyszliśmy za róg placu, ukazał nam się straszny widok. Na wózku leżała już dziewczynka w wieku około trzynastu, czternastu lat, ręce jej zwisały bezwładnie z wózka. Była bardzo szczuplutka, a nawet chuda, ubrana w sukieneczkę w kwiatki. Żydzi z obsługi wózka zasypywali rozlaną krew. Po chwili pobiegli w stronę getta na ulicę Polną. Wszystko odbyło się sprawnie. Telefon od zabójcy zadziałał. Wszystko wróciło do normy. Tylko ja i mama przerażeni udaliśmy się do domu bez zakupów.

/autor/ Tadeusz Sulmowski

Pamiętam do dzisiaj

Na Placu Kościuszki przed wojną był rejwach, dużo starozakonnych w jarmułkach, z pejsami, ubranych na czarno. Szyli na poczekaniu, wystawiali lustra. Stały też koniki i dorożki, jak jechały wozy to koła po bruku grzechotały. W dni targowe mama tradycyjnie kupowała mi chałwę. Pamiętam cudowne odpusty z barwnymi karuzelami, kramami, odświętnie ubranymi mieszkańcami w Białobrzegach. Pamiętam procesje i tradycyjne zdjęcia robione przez fotografa, który miał stałe miejsce przy szkole od strony kościoła. Edukację rozpocząłem z opóźnieniem. W 1940 roku w budynku szkolnym dla polskich dzieci utworzono także szkołę dla Niemców. Szybko zapoznałem się z polsko-niemiecką integracją, gdy w przerwie przed budynkiem dostałem cios w twarz od Niemca z Ludwikowa, Maksa. To była moja pierwsza przelana krew. Stałem z kolegą, kiedy podszedł i mnie palnął. Upadłem. Do domu wróciłem ze spuchniętym nosem, nie zapomnę tego do końca życia. Po tym incydencie polecono nam chodzić do domu grupkami. Miało to zwiększyć nasze bezpieczeństwo. Maks powiedział, że się pomylił, ktoś inny miał być ofiarą, nie ja. Później do szkoły sprowadziła się firma „Askania”. Nas wygonili, a niemieckie dzieci chodziły do szkoły w Tomaszowie. My w Białobrzegach lub na Ludwikowie chodziliśmy się uczyć, też grupkami, żeby nie dostać kopniaka.

Przez całą wojnę chodziłem w trepach, bo buty mi się rozleciały. Nowe miały być kupione wraz z wyprawką szkolną, ale oszczędności przekazaliśmy na karabin maszynowy dla polskiego wojska. Niemcy zajęli Polskę, a ja zostałem w trepach i ubraniu uszytym z filcu, tak przeżyłem do końca wojny. Pierwsze słowa, jakie umiałem po niemiecku to „Herr Bitte Brot”. Raz dostałem bochenek od Włocha lub Austriaka, potem chyba Niemcy z nadzoru „Askanii” zauważyli. Nie było co jeść, znam więc smak zmarzniętego ziemniaka. Zmarznięte ziemniaki lub marchew, słodkość pamiętam do dzisiaj. Tata jeździł rowerem po jedzenie gdzieś do Kraśnicy i tam brał z jakiegoś kopca z gospodarstwa. Mama wędrowała albo do Kraśnicy albo do Modrzewka, niech sobie Pani wyobrazi, to około dwudziestu kilometrów. Najczęściej zdobywała jajka, masło, ser i drób, obsznurowywali ją wiklinowymi koszykami. Nie podziękowałem za to mamie, przepraszam.

/autor/ Tadeusz Sulmowski

/opracowanie/ Justyna Biernat


Moje korzenie

Tata urodził się na Wołyniu. W dowodzie miał napisane: Równe, ZSRR. Niewiele opowiadał o swoim dzieciństwie, ale Równe zawsze wspominał jako niesamowicie piękne miasto. Mówił, że Harasymowiczowie przywędrowali na Wołyń z Litwy i wywodzili się z rodziny szlacheckiej. W pewnym momencie dziadek taty Julian zaczął się podpisywać Harasimowicz zamiast Harasymowicz i tak już zostało. Tata dzieciństwo miał szczęśliwe, żył w dobrobycie. Świadczą o tym jego wspomnienia i zdjęcia. Babcia Oktawia nie musiała pracować, zajmowała się domem, miała nawet czasem pomoc w kuchni – starszą panią Ukrainkę. Tata wspominał, że był nieślubnym dzieckiem polskiego oficera, ale nie znam prawdy. Historia dziadka jest owiana tajemnicą, w akcie ślubu babci Oktawii pojawia się Rosjanin. Udało mi się z Archiwum Akt Dawnych uzyskać skan jego metryki chrztu. Konstanty Iwanow urodził się w Warszawie, jego ojciec Eliasz był głównym księgowym w Kolei Nadwiślańskiej. Rodzina przeniosła się na Wołyń i tam Konstanty poznał moją babcię. Pobrali się rok po urodzeniu taty, nie wiem czy on przysposobił tatę. Myślę, że Konstanty bardzo kochał babcię, bo dla niej przeszedł z wiary prawosławnej na rzymsko-katolicką. Tata nic o nim nie mówił, nie pojawia się na żadnych zdjęciach, to człowiek widmo.

Do Tomaszowa Harasimowiczowie dotarli w 1945 roku. Chcieli zachować polskie obywatelstwo, więc musieli opuścić Równe. Tata, jego mama i jej liczne rodzeństwo. Mówił, że mogli ze sobą zabrać tylko rzeczy osobiste, przemycili jednak parę pamiątek, trochę srebra, zdjęcia. Jechali w wagonach towarowych, warunki były bardzo ciężkie. W trakcie drogi wagony stawały w paru miejscach Polski. Zgodnie z odpisem książki meldunkowej repatriantów Punktu Etapowego w Wyrzysku, w miejscowości tej byli w kwietniu 1945 roku. W Tomaszowie pojawili się w sierpniu. Cały wagon przyprowadził tutaj Stanisław Hajduk, żołnierz LWP w zaopatrzeniu i brat mojej teściowej. Czemu akurat Tomaszów? Mało było pięknych polskich miast? We wrześniu pojawili się jeszcze w Punkcie Etapowym w Łodzi i zakotwiczyli na stałe w Tomaszowie. Jak przystało na repatriantów, trzymali się razem, całe rodzeństwo. Najpierw zamieszkali na Berka Joselewicza, potem na Bohaterów Getta Warszawskiego pod jedynką. W kamienicy tej przed wojną mieszkała żydowska rodzina. Po wojnie zaadaptowano budynek na dom dla wielu rodzin. Mamusia mówiła, że kiedy tam zamieszkała na frontowych drzwiach były wyryte przykazania. Na drugim piętrze była chyba sala balowa. Olbrzymi pokój ze zdobieniami później podzielono na dwa mniejsze mieszkania z ciemnymi kuchniami, gdzie zamieszkały kolejne dwie rodziny. Mama mówiła, że w domu tym straszyło. Nocami słychać było różne dziwne dźwięki, widywano też różne rzeczy. Parę razy wyświęcał dom ksiądz. To musiały być lata czterdzieste.

Obok nas mieszkała „babcia” Masalska, też z Wołynia. Te wszystkie Wołynianki, Zabużanki lubiły się spotykać. Ponoć bardzo często u nas bywały. Żyli jak jedna wielka rodzina, poznali się w pociągu towarowym albo już tutaj. Tych zza Buga mieszkało u nas bardzo wielu. My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, obok nas pani Masalska ze swoją córką, naprzeciwko niej Dworakowie. Na górze byli też Zysiakowie i Urbaszkowie, na dole Mąkolowie, ale wyprowadzili się w latach siedemdziesiątych. Naprzeciwko nich mieszkał Stanisław Harasimowicz z Olgą i ich córką, brat mojej babci Oktawii. Obok przez ścianę mieszkały jego dwie siostry: Marcelina Daszkiewicz i Wiktoria Marczewska. To wszystko byli Harasimowiczowie. W latach osiemdziesiątych dom przeznaczono do rozbiórki, otrzymaliśmy mieszkanie spółdzielcze.

Najcudowniej wspominam swoje dzieciństwo i obraz naszego domu, który kochałam. Ale nie ten, kiedy zburzono nasze ogródki. To był murowany dom, odkąd pamiętam odpadał tynk. Były też murowane przybudówki. Myślę, że przed wojną mieszkał tam jakiś bogaty Żyd. Teren wokół domu był dosyć spory, nasz dom jedynka był połączony ścianą z dwójką. Plac przed domem otoczony wysokim, drewnianym płotem. Pamiętam jak zimą na saniach przyjeżdżali rolnicy z produktami, pamiętam też turkot kół dorożek po bruku. Nigdy tego nie zapomnę, to było tak słodkie i niesamowite. Nie było bloków, ale pola. Kolejne domy pojawiały się od strony ulicy Stolarskiej. Trawy takie wysokie, super się bawiło. Na środku naszego podwórza stała drewniana altana, chyba jeszcze z czasów przedwojennych. Tam wieczorami zbierało się i przesiadywało nasze starsze bractwo że tak powiem. Ogródki sięgały aż do ulicy Jerozolimskiej, wtedy nie było jeszcze przychodni. Wokół stare domy. Właściwie środek miasta, ale czuło się jak na wsi. Tam ludzie trzymali świnie, kury, o ile pamiętam parę kóz i mnóstwo gołębi. Dużo gołębiarzy mieszkało na Berka Joselewicza, pamiętam te nawoływania! Fruuuuu

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Mirosławy Harasimowicz


Ta dziewczynka 

Urodziłam się w 1931 roku, miałam osiem lat jak wybuchła wojna. Mieszkałam na ulicy Władysławskiej blisko Warszawskiej. Bawiłam się z Żydami i Niemcami, to była ulica wszystkich narodowości. Kolegowałam się z taką Żydóweczką, była mniej więcej w moim wieku. Na Berka Joselewicza było getto, dzieci stamtąd wychodziły po kryjomu. Ta dziewczynka przychodziła do nas, do moich rodziców. Była bardzo brudna, mama zawsze jej mówiła: Pamiętaj, czy nie widział cię ktoś z żandarmów. Mama ją wykąpała, ubrała, nakarmiła. Był taki żandarm, nazywał się Fuchs, który strzelał od tyłu do Żydów. Nie, nie, uważam, odpowiadała. Dość długo przychodziła, jakoś jej się udawało. Którymś razem wychodziła od nas i ten żandarm ją zobaczył. Szybciutko przeszła do ulicy Warszawskiej, żeby go zmylić. Słyszymy tylko strzał. Mama wyszła. Nie mogę sobie przypomnieć jej imienia. Zabił ją ten bandzior, leży. Tak się skończyło z tymi Żydami. Ona mieszkała na Władysławskiej. Żydzi mieszkali w drewnianych domkach, wszyscy się przyjaźniliśmy. Polacy, Niemcy, Żydzi, wszyscy się znali.

Bomby 

Miałam dużo rodzeństwa, jestem dziewiąta. Ojciec i matka pochodzili z Żyrardowa. Ojciec prowadził w Tomaszowie rzeźnictwo. W 1939 ludzie uciekali do Warszawy, co za mentalność. Pod gruzy, pod bomby. Moi rodzice w ostatnim momencie zrobili jeszcze wędliny, żeby jak mają iść na pieszo pod Warszawę, to żeby mieć w koszu wędliny. Szła moja matka, mój ojciec, szła moja jedna siostra, druga, trzecia. A brat już wcześniej zginął w obronie Warszawy. Skończył podoficerską szkołę w Łodzi. Był bardzo oddany krajowi i historii. Stryj w Warszawie powiedział mu: Wracaj do Tomaszowa, do rodziców. Zdejmij ten mundur, ale on walczył i zginął na Placu Trzech Krzyży. Mama dowiedziała się od Czerwonego Krzyża.

Ja miałam wtedy osiem lat, a ciocia Mania jechała do Warszawy ze swoją córką Basią, co miała dwa tygodnie. Dostaliśmy się do autobusu, bo ja mała i małe dziecko. Myśmy jechali, a tam bomby. Dojechaliśmy do Żyrardowa, bo tam mieszkało rodzeństwo ojca. Prowadzili gospodarstwo. Siostra mojego ojca wybudowała betonowy bunkier i w tym bunkrze wszyscy się chowali, oni i sąsiedzi. Nie pozwalali nam wychodzić, ale poszliśmy z kuzynem paść krowy. Myśmy nie wiedzieli, że tam wojsko niemieckie. Zaczęli strzelać, jedna krowa padła. Uciekaliśmy, był dół z zaschniętym wapnem. Tam się schowaliśmy i przykryliśmy deskami. A mama i ciotka: Dzieci nie żyją, krowa nie żyje! 

Wróciliśmy do Tomaszowa na Władysławską do tego naszego zamkniętego sklepu. Tam na górze mieszkała Niemka, Lejmanowa. Stara Lejmanowa. Ona pilnowała nam na dole chałupy, bo kradli jak zostawili domostwa same. Myśmy wozem wrócili do Tomaszowa. Wracamy pod ten 21 Władysławska. Wyszła pani Lejmanowa: Proszę państwa, dobrze że jesteście. Ja pilnowałam wam. Na dole był pokój z kuchnią, tam mieszkało rebiactwo, tak się kiedyś mieszkało. Miałam wtedy 14 lat w 1945 roku. Niemcy uciekali a za kawałek przyszli Ruscy. Przecież ja muszę iść do szkoły. Wyobraźcie sobie, szkoła była na Tekli numer 4. Tam się dostałam do szkoły. Wcześniej chodziłam na tajne komplety na Warszawską do Pana Dłubaka i Pani Dłubakowej. Dość długo chodziłam na te komplety. Potem pan Dłubak dał mi zaświadczenie, że zaliczyłam piątą, czwartą i trzecią klasę. Pan Dłubak i Pani Dłubakowa przeżyli wojnę. Z zaświadczeniem idę do szkoły na Tekli numer 4.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Haliny Czapigi


Pierzyny

B a r b a r a: Nasza mama Stefania Pardej miała dużo rodzeństwa, to były liczne rodziny. Nasz dziadek Szczepan Pardej prowadził gospodarstwo, ale oprócz tego był wozakiem. Miał bryczkę i czarną landę.

C z e s ł a w a:  Nie był wozakiem tylko woził drewno.

B a r b a r a: Tata opowiadał, że dziadek był najmowany, kiedy przyjechał prezydent Wojciechowski. Przyjeżdżali na Jeleń..

C z e s ł a w a: Ja nie pamiętam tego.

B a r b a r a: Bo nie zawsze słuchałaś. Nasz dziadek kochał konie aż do przesady. Uwielbiał je. A dziadek Zaborowski był stolarzem, cieślą i jest jednym z budowniczych kościoła w Zajączkowie. Miał ten fach w ręku.

C z e s ł a w a: Kim był dziadek, co powiedziałaś?

B a r b a r a: Cieślą.

C z e s ł a w a: No właśnie, cieślą a nie stolarzem. To różnica. Dziadkowie mieszkali w Ciebłowicach Dużych. To była chata kryta strzechą.

B a r b a r a: Było klepisko. Były drewniane łóżka, na nich pierzyny, poduchy wielkie. Zawsze się dziwiłam jako dziecko jak oni tam śpią.

C z e s ł a w a: Był ołtarzyk pośrodku.

B a r b a r a: Półki, w nich kolorowe talerze. Wielka ława, a w środku niej jak babcia otwierała były ubrania. Miała tam zapaskę, wełniak.

C z e s ł a w a: To się nazywało skrzynia. To był zupełnie inny dom. Nie było kluczy tylko skobel. Kto chciał to wchodził. To były najpiękniejsze lata. Mnie nie przeszkadzały muchy, że czuć było chlewik i świnki. Że nie było toalet.

B a r b a r a: A ja lubiłam ziemniaki z parnika ze śmietanką wynoszoną przez babcię z piwniczki.

/autorki/ Barbara D. i Czesława M.

/opracowanie/ Justyna Biernat

Dębowa szafa

B a r b a r a: Pamiętam fragmentarycznie opowieści mamy o sąsiadach, że na przykład mieli taki zwyczaj na Wielkanoc, że wystawiali sobie furtki tam, gdzie były panny w domu. To było w Białobrzegach. Nasz tata Józef Pardej  niewiele opowiadał.

C z e s ł a w a: Tam, gdzie mieszkała nasza mama był tylko dom, a potem dopiero het het dalej kolejny dom. Tylko jedni sąsiedzi byli za płotem. Dom był drewniany z ganeczkiem od frontu, cały drewnianymi ornamentami, zbudowany przez dziadka Piotra. Stoi jeszcze do dziś i wygląda tak jak wyglądał, ale właścicielami są już inni ludzie. Jest niezamieszkały i powoli idzie w ruinę.

C z e s ł a w a: Był tam sad, były grusze, wiśnie, jabłonie. Pyszne papierówki!

B a r b a r a: Dom stał na końcu wsi Białobrzegi.

C z e s ł a w a: Przy domu dziadków, dawniej Polna dziś Wilcza, widać było już drugą wieś Ciebłowice Duże. Stamtąd pochodził tata Józef Pardej urodzony 2 lipca 1922 roku. Mama Stefania z Zaborowskich, urodzona 20 lipca 1929 roku, skończyła siedem klas. Jak mama szła do pierwszej klasy to tata kończył siódmą.

B a r b a r a: Taka różnica wieku między nimi.

C z e s ł a w a: Tata poszedł na kurs szycia w Tomaszowie, skończył małą maturę.

B a r b a r a: U Kujdy. To taki słynny krawiec był. Mama często opowiadała nam jak była zima. W domu był piec kaflowy w rogu pokoju i siedziało się przy piecu. Nie było wtedy telewizora, tylko radio.

C z e s ł a w a: Mama podczas wojny była dzieckiem, piętnaście lat miała jak skończyła się wojna. Był wtedy problem z robotami. Mamy siostra Antonina była starsza o trzy lata, ale wybronili ją przed robotami. Była taka, jakby to powiedzieć…

B a r b a r a: Ciocię Antosię i dziadka Piotra Niemcy chcieli wziąć do Arbeitsamtu.

C z e s ł a w a: Babcia wzięła dziadka i odsunęła szafę..

B a r b a r a: Odsunęli.

C z e s ł a w a: Sama odsunęła!

B a r b a r a: Sama? Ale to była potężna dębowa szafa, którą później chyba w pięciu nie mogli dosunąć. Babcia odsunęła tę szafę, wcisnęła ciotkę i dosunęła szafę.

C z e s ł a w a: Dziadka!

B a r b a r a: A ciotkę pod pierzynę? Ciotkę pod pierzynę wrzuciła!

C z e s ł a w a: Ale to nie było takie proste, bo oni się awanturowali: „Gdzie jest?”

B a r b a r a: Ciotka purpurowa się zrobiła, bo się zagrzała pod tą pierzyną! Pomyśleli, że ona ma tyfus, a Niemcy potwornie bali się tyfusa. W ten sposób zostali uratowani.

/autorki/ Barbara D. i Czesława M.

/opracowanie/ Justyna Biernat

 Kantyna

C z e s ł a w a: Mama mówiła o szkole, o Niemcach. Nie było tam zagrożenia, bo w ich okolicach nie było SS tylko Wermacht. Zwykli ludzie. Umawiali się z dziewczynami, one im placki ziemniaczane przynosiły, a oni dawali czekolady.

B a r b a r a: Mama pracowała w kantynie wojskowej przy ulicy 18 stycznia, dziś Grota-Roweckiego. Jeszcze jest na rogu ta kamienica. Mama opowiadała nam jak wtedy w szkole piątce zbierano wszystkich Żydów. Ale my słuchałyśmy jednym uchem, a drugim wypuszczałyśmy. To są szalenie szczątkowe informacje.

C z e s ł a w a: Mama była drobniutka, chudziutka, miała piętnaście lat wtedy.

B a r b a r a: Opowiadała jedną rzecz, która nią wstrząsnęła. Widziała na własne oczy jak zamordowano rodzinę Mołojców. Słynną rodzinę Mołojców. Szła przez Niwkę, przez Kępę, a oni mieszkali blisko Pilicy. Widziała to. Drugą rzecz opowiadała jak już szło niby wyzwolenie. Stacjonowali tam Ukraińcy, tak?

C z e s ł a w a: Trudno nazwać. Wiem, że jakoś inaczej mówiła na tą rasę. Chyba Mongołowie. To była dzicz. Oficerowie byli ok, stacjonowali i mieli swoje pokoje. A tamci chcieli zgwałcić, ciocię lub mamę, nie wiem. Jak oficer to zobaczył, za stodołę wziął i rozstrzelał go.

B a r b a r a: Taki był rygor, a przy tym nie mieli skrupułów. Opowiadała też trochę o Niemcach.

C z e s ł a w a: Ale u nich było mało Niemców.

/autorki/ Barbara D. i Czesława M.

/opracowanie/ Justyna Biernat


Na tartaku

Miałam osiem lat kiedy zaczęła się wojna i przygotowane wszystkie podręczniki do szkoły. Byłam miłośniczką książek od małego dziecka i to mi pozostało. Pierwszego września miałam iść do drugiej klasy szkoły podstawowej na Warszawskiej, mówiło się „do pałacu”. Kiedyś to był pałac właścicieli fabryki wełnianej, potem szkoła numer 7 w Starzycach. Wszystko miałam już przygotowane i była wojna. Zaczął się nieciekawy okres. Szkoły zostały zlikwidowane, zajęło je wojsko. Czynna była tylko czteroklasowa szkoła w Komorowie. Moi rówieśnicy się nie kwapili, żeby znaleźć miejsce w szkole, a ja chodziłam do Komorowa. Była tam jedna klasa i cztery oddziały. Jeżeli była jedna nauczycielka i było dyktando to dla wszystkich. Pamiętam fragment dyktanda: „Na tartaku rżnięto deski” albo inne zdanie: „Nasi karpaccy bracia górale siedzą w dolinach co się zwą hale”. Miałam czerwone od błędów, ale nie brało się tego pod uwagę, bo byliśmy młodszą klasą. Potem każdy wyraz się pisało wiele razy. Karpaccy przez dwa c, górale ó kreskowane.

Od dziecka moją największą pasją było czytanie książek. W tej właśnie szkole w Komorowie – to były pierwsze lata wojny i do ukończenia IV klasy – się uczyłam. Pani nauczycielka o nazwisku Bułka lekcji rachunków uczyła nas z przedwojennych podręczników, bo okupant nie drukował szkolnych książek, tylko do języka polskiego ukazywał się miesięcznik „Ster”. Były tam fragmenty z książek przedwojennym, na przykład był fragment „Chłopów” Reymonta, ten urywek gdzie była opisana wigilia u Borynów. Czytałam to tyle razy, że do dziś mogę na pamięć powtórzyć dużo, dużo. Wszystko, co ukazywało się w tym „Sterze” na pewno było mocno cenzurowane, ażeby się coś dzieci nie nauczyły o ojczyźnie. Były tam wiersze. Ponieważ dla mnie to był ogromny głód książki, więc czytało się tyle razy, że do dziś pamiętam treść, ale autora nie. Był taki wiersz „Sasaneczki”:

Dziś o pierwszym brzasku rannym

Niedaleko brzegu rzeczki

Zbudziły się cztery panny

Cztery młode sasaneczki.

Jedna z drugą w boczek zerka

Wokół zimno, pusto, brudno

Choć w srebrzystych są futerkach

Ale im wytrzymać trudno

(…)

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Wiesławy Dębiec

Kuczer

W domu było trudno. Brat był z 1920 roku, siostra z 1918. Brat z kolegami wyjechali na przymusowe roboty do Niemiec, lepiej na roboty u baora niż w obozie. Druga siostra była z 1923 roku i jakoś się uchowała, bo mieliśmy sąsiadów Niemców z jednej i drugiej strony. Bardzo dobrzy ludzie. Przed wojną mama się z nimi dobrze obchodziła i pomagali nam podczas okupacji – chleba więcej podali czy co. Siostrę zabrali na roboty w 1943 roku. Młodszy brat z 1925 roku zatrudnił się przy robocie na dworcu. Nieraz przyniósł jakąś zupę. Ciągły strach, że przyjdą, że ojca aresztują. Mimo wszystko tata pracował w Tomaszowskich Zakładach Sztucznego Jedwabiu, to była spółka akcyjna. Tata mój był miłośnikiem koni, kiedyś rozwoził piwo w beczkach. Pracował na tartaku, a potem poszedł do fabryki. Tam jeździł końmi. Po pracowników umysłowych, panie i panowie z księgowości, jechało się na Plac Kościuszki i tam się ich zbierało. Tata miał brek, przywoził ludzi do Wilanowa. Dyrektora wożono powozem lub autem z szoferem. W międzyczasie wysyłano tatę po jakieś zakupy, bo tam było też przedszkole dla dzieci pracowników. Mówiło się uzdrowisko. Kupował i woził dla tych pań w kuchni przedszkola. Mówił: „Jak te dzieci mają tam dobrze, do śmietników wyrzucają bułki z masłem”, a ja tak płakałam. To było przed wojną. Tata woził też kogoś z dworca, był woźnicą. Mówiło się kuczer, to pewnie z niemieckiego. Tata gdzieś rozmawiał, że nam ciężko, że ma sporo dzieci. Załatwił mi miejsce w przedszkolu, ale jak co do czego zaczęłam się drzeć: „Nie pójdę!” Mieliśmy sąsiadkę Niemkę – starsza osoba, ona była autorytet. Zawsze jak był jakiś problem to mama szła do Pani Jesowej, na wszystko miała radę. Ona wtedy przez płot: „Co tam takie krzyki?” Mama mówi, że nie chcę iść do przedszkola, mówiło się do uzdrowiska. A Pani Jesowa: „Nie zmuszać, bo dostanie jeszcze wielkiej choroby”. Na wielką chorobę pewnie się mówiło epilepsja. Dostaje się drgawek, upada się. Mówi do mamy: „Pani Albrechtowa, proszę jej nie wysyłać, bo to na nic się zda”. Tata mówił: „Płaszczyłem się, żeby ją tam przyjęli”, bo ja byłam chuda jak patyk, „żeby miała tam dobrze”.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Wiesławy Dębiec

Tajne komplety

Kiedyś szkoła była siedmioletnia, a potem podczas okupacji czteroletnia. Wiem, że pisałam ołówkiem, może przed wojną pisali atramentem. Po wyzwoleniu pisałam piórem. Były ławki, wgłębienia, otwory i tam były szklane kałamarze i atrament. Były stalówki redisówki, śledziówki, krzyżówki. Bardzo zwracali uwagę nauczycielowie na charakter pisma. Jak były trzyliniowe zeszyty to żeby były dociągnięte wszystkie litery jak w elementarzu. Przed wojną był elementarz Falskiego. Lekcje były z przerwą. Na przerwie wychodziło się na boisko, bawiło się w czarnego luda lub kółko graniaste, moja ulijanko klęknij na kolanko. Żadnej gimnastyki nie pamiętam. Jak na moje pojęcie w klasie było 30 osób. Potem były tajne komplety. Była taka nauczycielka, nazywała się Kempina. Jej mąż był wojskowym, był porucznikiem. W 1939 roku wyruszył na wojnę i już nie wrócił. A ona miała dwójkę dzieci. Mało tego, miała jeszcze dwójkę dzieci od brata. Ona była z domu Szwarcbach. Matka tych dzieci umarła, a ojciec poszedł na wojnę. Utykała na nogę. Mówiło się Kompa. Janina Kompa. Tutaj za torami ładny, duży dom drewniany miała i tam zbieraliśmy się zawsze w stołowym pokoju. Tam nie było klasy, uczyła nas historii. Chodziłam tam dwa lata.

Pamiętam taki przykry incydent. Siedzimy przy stole i na raz ktoś wpada i mówi, jakiś chłopczyk z okolicy z przedmieścia. Zszedł też na tajne komplety. Miał zeszyt, ołówek i może jakąś książeczkę. Nie wiem, co tam miał, w każdym razie ślad, że idzie na komplety. Niemcy budowali tu tor kolejowy, mieli wozić piasek. To były tak zwane koliby, wagoniki. Nasypywało się tam piasku czy żwiru. Ten chłopczyk jak szedł tutaj, jak to chłopcy, zaczął wchodzić na te koliby, to się przechyliło i go zmiażdżyło. Pamiętam jak ona płacze: „Teraz dojdą Niemcy dokąd to dziecko szło” i do nas się zwraca. Jakoś się wszystko rozeszło.

Chodziłam tam do końca na te tajne komplety, potem było wyzwolenie. Doskonale pamiętam, jak Ruscy wkroczyli 17ego. Ogłosili 18 stycznia wyzwolenie. W lutym gdzieś się dowiedziałam, że otwierają szkołę. Jeszcze wojna jest, idą na Berlin. Jest luty, a tu przywieźli ławki na ulicę Kolejową. Tam była szkoła nr 5, mówią że tam będą lekcje. Polecieliśmy. Pamiętam ten moment, nigdy nie zapomnę. Podjeżdżają jakieś auta i zdejmują ławki. Jaka to była radość, że będziemy się uczyć!

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Wiesławy Dębiec


Całe dnie się robiło

Sipiński Antoni, moje urodzenie to piąty dziewiąty dwudziesty dziewiąty. W czterdziestym piątym roku, dwudziestego stycznia jak Ruskie weszli, weszłem do terminu. Terminowałem w Wolborzu, jestem z Komonik koło Wolborza. Bardzo dobrze się uczyłem w szkole, miałem wyróżnione świadectwo. Jak się dorosło to trzeba było pracować. Mogłem iść do szkoły, Wolbórz w tym czasie miał gimnazjum semestralne. Przez dwa lata jeden rok robili, bo nie było nauczycieli. Ojciec mi załatwił w termin, bo „Kto cię będzie ubierał?” – mówił. W czterdziestym ósmym roku robiłem czeladnika w Piotrkowie, a mistrzowski dyplom w Łodzi jak przyszłem z wojska. Zaczęło się od podstaw, co majster kazał to trzeba było robić. Cały dzień się robiło od siódmej do siódmej, a jak święta to całe noce. Jak się spać chciało to się przewrócił byle gdzie. Pospał trochę, a w niedzielę rano dopiero szło się do domu. Tyle było roboty. Szyło się od podstaw. Majster kroił i każdy dostawał sztukę – spodnie czy marynarkę i robił. Ośmiu chłopców było. Mój majster się nazywał Lisman Julian, uczył się w Tomaszowie u Mączyńskiego Ludwika.

Okupację spędziłem w domu w Komornikach. Musiałem pracować na roli, bo ojciec, tysiąc dziewięćset drugi rocznik, za Niemców był w niewoli i przyszedł dopiero jak się wojna skończyła. W ostatniej chwili Polska zabrała chłopów na wojnę. Pięć lat był w Niemczech no to ja w tym czasie gospodarzyłem. Był koń, musiałem jeździć na furmanki, na tak zwane podwody. Niemcy brali nas ile potrzeba, w Bogusławicach gdzie dwór jest było budowane lotnisko, drzewo wywozili z Drzewocina. Są ogiery w Bogusławicach. SS-owcy, te Niemcy co głowę trupią mieli, taki orzełek, to oni bardzo kochali się w tych ogierach. Owies dla koni był przywożony skądś wagonami do Bab no i Niemiec brał cały rząd furmanek i jechaliśmy po owies do Bab przywieźć ogierom.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Antoniego Sipińskiego

Zbiory Antoniego Sipińskiego

 Nożyczki, centymetr, linijka

Czeladnikowi wolno było szyć, a nie kroić. Mógł pracować w swoim zakładzie tylko nie wolno mu było szkolić. Jeżeli ucznie były to musiałem się starać o dyplom mistrzowski, żeby móc szkolić. Pamiętam jak zdawałem na czeladnika, zdawałem w Piotrkowie. Majster skroił i taką sztukę zabrałem do komisji. A przewodniczący komisji mówi: „Proszę Pana, a może ja bym Panu dał sztukę do zrobienia to by Pan swojej nie robił?” Ja: „Jak najbardziej! Ze swojej torby nie będę wyjmował, Pan mi wykroi, a ja uszyję co potrzeba.” Bo mówi: „Mamy tu kierowniczki cechu piotrkowskiego żakiecik no i chciałbym, żeby było zrobione cudownie i Pan by objął tą robotę.” Mówię: „Oczywiście!” No i u tego mistrza robiłem przez parę dni. Pierwszą miarę zrobiłem, dał znać. Przyszła, przymierzyli my, obrychtowali, obcenili co potrzeba, gdzie zabrać. Drugą miarę zrobiłem, znów dał znać. Przyszła. Druga miara jest z rękawami, z kołnierzem, bo pierwsza miara to są same przody i plecy tylko.

Jak poszłem do terminu to światła nie było. Wolbórz jeszcze nie miał światła, dopiero w czterdziestym siódmym było założone. To z workiem najmłodszy chodził do piekarza, z dołu trzeba było wybierać węglarki. Były takie żelazka z kominem, tam się ze dwa, trzy rozpalało.

Co tam potrzeba krawcom? Nożyczki, centymetr, linijkę do rysowania, kredkę no i żelazko. Maszynę oczywiście. Ja mam starego Singera, babcię taką i nową wieloczynnościówkę to obrzuca spodnie cyk-cak, ale dawniej się obrzucało ręcznie, żeby się nie strzępiło. Te szwy ręcznie trzeba było robić, a teraz cyk-cak, jest maszyna to się jedzie. Nastawia się i ona cyk-cak leci prosto.

Zanim się zaczęło spodnie szyć to trzeba było je zaprasować. Przednie nogawki, a tylne to wymagały – pod kolanem wprasować to! Tylnia nogawka, żeby zaprasować to było trudne! Albo plecy tak samo u marynarki, łopatki zaprasować, żeby przylegało. Rękaw wierzchni na bufkę się wciągało, dofastrygowało.

Kiedyś przody robiło się na płótnie, włosianka była, a teraz nie ma włosianki, nie ma nic. Nicowało się ubrania. Ktoś całe ubranie zniszczył, całe poprute, ale jeszcze dobre. I na nowo szyte, na lewą stronę. Nicowało się. Dawniej nie było klejonego nic, naturalne.

 /autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Antoniego Sipińskiego


Kuśnierstwo

Mój tata uczył się krawiectwa od swojego wuja. To był brat babci mojego ojca, nazywał się Szubert, jeśli dobrze pamiętam. Miał zakład krawiecki na Antoniego. Później przeniósł się do Łodzi. Mój ojciec tak samo i tam robił w krawiectwie. Ja się urodziłem w sześćdziesiątym, to może w sześćdziesiątym trzecim lub czwartym roku wrócił do Tomaszowa. Cały czas się krawiectwem zajmował, szył marynarki, jesionki. Od strony mamy moja babcia była krawcową. Miała taką fajną maszynę na korbkę, nie było bębenka tylko była maszyna czółenkowa.

Chodziłem do zawodówki, uczyli mnie od podstaw – jak się szyje kieszenie, jak się wypustki robi, jak się wszywa suwak. Drobnymi elementami, a później dopiero żeśmy szyli całe spodnie czy kamizelki. Teraz nie ma wymogu prowadzenia zakładu, żeby być mistrzem czy czeladnikiem. Technikum odzieżowe jest równorzędne z mistrzem.

Zawodówkę skończyłem, potem poszedłem do technikum odzieżowego no i pracowałem w Pilicy do osiemdziesiątego pierwszego roku chyba. Praktyki miałem na wzorcowni w Pilicy z Panem Antosiem, szyłem kamizelki. Umiałem szyć spodnie, kamizelki, co tu robić? Na brygadzistę za młody, nie było stażu. Ciekawiło mnie kuśnierstwo, akurat moja siostra też jest krawiec-kuśnierz. Miała praktyki na Żwirki i Wigury u takiego kuśnierza, on się przeniósł do Piotrkowa. I też tam poszedłem uczyć się szyć kożuchy, futra.

Zajmowałem się kuśnierstwem, ale kuśnierstwo upadło. Uczyłem się kuśnierstwa w Piotrkowie. Tam żeśmy szyliśmy kożuchy, futra, czapki. Teraz już nie ma. Kiedyś ludzie trzymali nutrie, było dużo futer z nutrii, teraz już nie ma mody. Hodowla lisów była nad Pilicą. A potem ekologia, nie można było zabijać, zaprzestano. I moda, zimy teraz są ciepłe. Za naszych czasów przecież jak był pierwszy listopad to była rewia mody – garnitur, jesionka, futro, kożuch. A dzisiaj się idzie w marynarce, bo jest tak ciepło.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Sławomira Pawlika

 Wzorcownia

Atmosfera w „Pilicy” na wzorcowni była bardzo dobra, było koleżeństwo. Tam nie było problemów żadnych. Tam nikt nikogo nie oszukiwał. Bardzo dobre wspomnienia tylko szkoda zakładów. Zatrudniały bardzo dużo kobiet z Tomaszowa i z okolic. Jak ja poszedłem tam do szkoły to bardzo mi się podobało. Tam była piękna portiernia, stały manekiny podświetlane za taką szybą. Piękne szwalnie były, posprowadzali z Włoch maszyny, marynarkę kładło się na manekina i z góry i z boku się doprasowywało. Bardzo nowocześnie. I mundury się szyło i kolejowe, nawet były szyły szyte garnitury do amerykańskiej firmy, sztruksowe. Sztruks był wtedy bardzo modny. Tylko Bytom mógł konkurować z „Pilicą”.

Była plastyczka, ona kolory dobierała, na przykład podszewek do tkanin. Była wzorcownia, krojownia, przygotowanie produkcji, szablony, stopniowanie. W każdym było wiele pracowników, były całe zespoły. Na jednym zespole szyli same spodnie, na drugim marynarki.

Każdy zespół miał brygadzistę. Byli prasowacze, była kontrola jakości. Wszystko, co schodziło to siedziały kobietki, musiały manekina zarzucić, niteczki poobcinać. Musiało być gotowe, a jak nie to do poprawki. Na spodniach była kontrola jakości, na kamizelkach, wszędzie. Każda sztuka musiała być przejrzana, inaczej nie przeszło do magazynów.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Sławomira Pawlika


Krawiec to był artysta

S ł a w o m i r: Krawiec to był artysta. Kiedyś to był pół-książę. Była renoma, był ceniony. Jak była pierwsza przymiarka, druga, trzecia to cała rodzina szła. Tam się przymierzało, tam się rozmawiało. Dawniej nie było szablonów, rozkładało się tkaninę i rysowało się siatkę konstrukcji. Wszystko się z głowy robiło, były wymiary i według tych wymiarów rysowało się i wycinało.

A n t o n i: Wszystko trzeba było robić po kolei, co kto chciał, jakie miał życzenie. Zawsze przed świętami się długo szyło. Pamiętam któryś mi dał, żeby podciąć rękawy. Widocznie byłem zaspany, przymkłem oczy i nożyczkami wziąłem, przeciąłem rękaw. Dopiro któryś zauważył: „Co Pan robi! Co Pan robi!”, „O jejku kochany!” No i co? Trzeba było znów ten rękaw stworzyć, z nowego towaru robić. Raz też przeciąłem piersiówkę do pachy. Z wysiłku.

S ł a w o m i r: Piersiówka to kieszeń, bajaderka – dziurka w klacie. Cała klapa nawierzchnia to był bezet.

A n t o n i: Prowadzę listę tomaszowskich krawców od trzydziestu lat. Jeszcze jak pracowałem w „Pilicy” zacząłem pisać i kolejno piszę do obecnej chwili. Znaliśmy się wszyscy. Ryczałt się płaciło, podatek. Jednego dnia był termin. Zawsze się chodziło do prezydium zapłacić to się spotkało kilku. Była jeszcze restauracja na dołku. Zawsze stamtąd my poszli tam i po kwaterce się strzeliło, nagadało jeden z drugim.

/autorzy/ Sławomir Pawlik i Antoni Sipiński

/opracowanie/ Justyna Biernat

„Pilica”. Antoni Sipiński pierwszy od lewej. Zbiory Antoniego Sipińskiego


Nasze pokolenie zaginie

Jestem trzydziesty drugi rocznik. Jestem z Sangrodza.

Wyjeżdżało się na zabawy, bijatyki też były. Tłukliśmy się. Bynajmniej śmiertelnych wypadków nie było. Były remizy strażackie – w Komorowie i w Łazisku. Tam żeśmy chodzili. Była też w Ujeździe, ale do Ujazdu nie jeździliśmy, nie lubiliśmy chłopaków z Ujazdu.

W dzieciństwie trzeba było pracować w rolnictwie. Wszystko trzeba było robić. Braci to miałem piątkę i dwie siostry. Mojej rodziny to się bali, chłopaki byli takie bitne, drżeli przed nimi. Jakby mnie ktoś pobił, to zaraz by dali wytrzask. Mama szybko umarła w wojnę.

Chodziłem i do terminu i do szkoły.

Miałem wszystkie papiery, czeladnicze i mistrzowskie. Mistrzowskie papiery zdobyłem we Wrocławiu. Tam pojechałem na egzaminy i tam miałem kursy specjalne. Wrocław to jest dla mnie bardzo znane miasto, służyłem tam w wojsku. Byłem bardzo blisko wojska, już plutonowego miałem w broni pancernej. To były lata pięćdziesiąte. Pieniędzy w wojsku miałem w brud. Lordem byłem. Do wojska poszedłem jak miałem dziewiętnaście lat, wszystko już umiałem zrobić. Byłem jeden krawiec na jednostkę, który umiał mundur uszyć. Byli krawcy, ale nie umieli zrobić. Spodnie to jeszcze jakoś zgrzebał, ale nie mundur. Miałem zostać w wojsku, ale miałem wypadek. Leżałem dziewięć miesięcy na wyciągu. Lewą nogę miałem złamaną, najechał mnie kierowca na Zawadzkiej ulicy. Może przez to ja do wojska nie ciągnąłem, raz, a po drugie widziałem tę rozbieżność w wojskowości. To mi się tak bardzo nie podobało – było dużo partyjnych obijaczy i liniowcy. Ale gdybym poszedł, to bym bardzo wysoko zaszedł, bo byłem bardzo wysportowanym chłopakiem. Świetnie biegałem, świetnie pływałem, a w jednostce broni pancernej pływanie bardzo się liczy, bo czołg stanie w wodzie i co wtedy? Wszyscy się topią.

Lubiłem krawiectwo i dlatego w tej branży zostałem. Chęć jakaś. Krawiectwo było bardziej pospolite niż dziś. Nie było szwalni. Najlepiej lubię jak skończę i widzę, że jest to, co chciałem. Żeby elegancko wyszło. Kiedyś konstrukcja nie była taka doskonała jak dziś, ale produkowało się na płótnie. Płótno się zafasonowało, a wierzch dopiero do tego płótna. A dziś się klei. Nasze pokolenie zaginie, krawców nie będzie. Lepszy krawiec to jest konstruktor.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Zygmunta Dębca

Szyld mistrza krawiectwa Zygmunta Dębca. Zbiory Fundacji Pasaże Pamięci

Kufajka

Na Krzyżowej było krawiectwo. Produkowali odzież ochronną i roboczą, w porze zimowej tak zwane kufajki ocieplane. Były do noszenia jako kurtki. To Fornalska produkowała. Właśnie tam zaczynałem pracę. Robiłem w usługach, ale że to była jedna firma, podlegaliśmy pod Fornalską, krawcy i te panie, co szyły, bo przeważnie panie szyły ubiory dla pracowników. Zimowe i letnie. Dość długo tam trwała produkcja. Była bardzo ciepła odzież, drelich na wierzchu, pod spodem wata i podszewka.

Tam był majster, brygadzista. Brygadzista pomagał paniom w produkcji, a majster zarządzał. Jeden lub dwóch majstrów było, co pilnowali produkcji, spisywali produkcję. Dobrze, że się później pokazała „Pilica”. Produkowała odzież męską, garnitury żeśmy szyli przeważnie do Związku Radzieckiego. W późniejszych czasach produkowali na rynek zachodni. Tomaszów ma odzieżownictwo dość rozwinięte.

Trzeba było zrobić, co narzucili. Wykrój zrobić i wyprodukować tą odzież. Najgorsza rzecz to były kożuchy. Dzisiaj się kożuchów nie nosi, bo zimy są zupełnie inne. Kiedyś zimy były tęższe, prawie każdy nosił kożuch. A dzisiaj kufajkę założy i chodzi.

Szybko się uczyłem, dużo wojskowych przyjeżdżało do nas na punkt jak u Fornalskiej pracowałem. Mój mistrz to Adam Wojdyło z Tomaszowa. U niego się uczyłem i zdałem egzamin czeladniczy.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Zygmunta Dębca

Zygmunt Dębiec 

Wzorcownia

Pracowałem na wzorcowni. Wzorcownia zajmowała się opracowaniem wzoru. Był rysunek i z rysunku trzeba było zrysować i porobić wykroje. Pracowali tam raczej mężczyźni, było troszkę kobiet po technikum. One przeważnie pracowały na produkcji jako brygadzistki. Majster to był nieraz też mężczyzna. Była plastyczka, ona u nas na wzorcowni figurowała. Była administracyjna. Wzory rozpracowywali krawcy. Kilka maszyn, cztery lub pięć. Tam się najsampierw produkowało modele. Majster narysował, zrobił szablon, a pozostali krawcy-specjaliści robili wzór, przyjeżdżał model z Łodzi czy Warszawy i był pokazowy występ. Specjaliści krawieccy patrzyli, co usunąć, co nie usunąć. Było i tak, że się odrzucało wzór. Jak odpadł na komisji to szablon został odrzucony i nie wchodził do produkcji. Miejscowi krawcy, mistrzowie oceniali i ktoś, kto przyjechał. Wszystko musiało elegancko leżeć. Układalność całej marynarki – rękaw, kołnierz czy są stosowne. Wolno było dojść i obejrzeć. Model przechodził kilka razy – z przodu się pokazać, z tyłu, z boku. Na wzorcowni byli: Krajewski, Porczyk, Sipiński, mój majster Wojdyło był szefem.

Konfliktów nie było żadnych. Nie wszystkim wychodziła produkcja tak jak się należy, ale to majster decydował, czy komuś urwać parę groszy czy nie. Na wzorcowni była duża dokładność. Nieraz się na pokaz pojechało do Wrocławia, Łodzi, Krakowa. Trzeba było elegancko zrobić. Napracowałem się i najeździłem z tymi wzorami.

/autor/ Justyna Biernat

na podstawie opowieści Zygmunta Dębca


WYSIEDLENIE

W grudniu 1939 roku dziadek Inek razem z siostrą Stachną, matką Heleną i roczną siostrą przyrodnią Małgosią, zostali wysiedleni z Gostynia pierwszym transportem do GG. Nie było jeszcze wówczas obozów przejściowych w Poznaniu ani w Łodzi. Najpierw zapędzili ich do konwiktu ojców Filipinów na Świętej Górze w Gostyniu, tam spędzili trzy noce. Wśród wypędzanych byli społecznicy, członkowie lub rodziny członków Związku Zachodniego, żony po rozstrzelanych, nauczyciele, bogaci rzemieślnicy, bogaci chłopi, kupcy. Trzeba było zwolnić mieszkania dla Niemców. Mogli wziąć ze sobą rzeczy do 20 kg na osobę.

4 grudnia 1939 roku poprowadzili ich ze Świętej Góry na dworzec w Gostyniu i pociągiem osobowym pojechali do Rogowa (na trasie Łódź –Warszawa, za Koluszkami), gdzie przesadzili ich na kolejkę wąskotorową, na odkryte płaskie wagony jadące w kierunku Biała Rawska. Wysiedli na stacji Rawa Mazowiecka. Tam cała grupa spędziła mroźną grudniową noc na słomie w zbombardowanym browarze.

Nad ranem zaczęły przyjeżdżać podwody, małe z jednym lub dwoma końmi. Przyjeżdżali chłopi w kożuchach. Powiat rozdzielał wysiedlonych na poszczególne wsie, część trafiała do chłopów, a Dziadek trafił z rodziną do dworu w miejscowości Byliny Stare, gmina Boguszyce.

Dostali jeden pokój. Tam spędzili zimę. Właścicielami dworu byli państwo Zaorscy, przyjemni ludzie, mieli stawy rybne. Dziadek objadł się wówczas rybami. Obiady dla wysiedlonych były w oficynie, ale wigilię zjedli wszyscy razem we dworze.

Pomocą dla wysiedlonych zajmowała się RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Każdy jakoś sobie musiał radzić, miejscowi karmili ich i pomagali.

Ciotki Anna Kordzińska i Lucyna Cwojdzińska wraz z mężem Ignacym zostały wysiedlone z Leszna do Tomaszowa Mazowieckiego zimą 1940 roku. Ktoś napisał do ciotek, gdy były jeszcze w Lesznie, stąd miały adres dziadka w GG. 

Józef Kordziński. 1945 rok. Zbiory Magdaleny Abraham-Diefenbach

PRACA

Na wiosnę 1940 roku Dziadek znalazł pracę w magazynach węglowych i opałowych Wilhelma Weggi (Kohle- und Holzversorgung) w Tomaszowie Mazowieckim. Mieszkał wówczas u ciotki Cwojdzińskiej przy ul. Sosnowej, a później Szczęśliwej. Pracował tam około 1,5 roku.

Wilhelm Wegga był volksdeutschem i współpracował z AK.

Matka Helena pracowała od wiosny 1940 roku jako nauczycielka w szkole w Ossowicach, powiat Rawa Mazowiecka.

Dziadek zmienił pracę i pracował w niemieckich warsztatach samochodowych i firmie transportowej w Tomaszowie Mazowieckim. Mieszkał na terenie tych zakładów, w baraku, razem z dwoma Żydami, jeden z nich był inteligentem z Łodzi, znał „Pana Tadeusza” na pamięć. Właścicielem zakładów był Gerhard Denkhaus z Duisburga. Dziadek uczył się na mechanika samochodowego, zrobił prawo jazdy. W zakładzie pracowali Żydzi: spawacz Reichmann z chłopcem, mechanik inżynier Goldstaub. Żyd o polskim nazwisku Sikorski jako jedyny przeżył.

Teren zakładu wykładano macewami z cmentarza żydowskiego.

FRONT

W 1944 roku w czasie powstania warszawskiego, kiedy Rosjanie byli na linii Wisły, niemiecki zakład Denkhausa miał być ewakuowany do Duisburga i Dziadek miał też tam jechać. Wziął więc rower i uciekł do Rawy. Dziadek jechał na rowerze na odcinku z Tomaszowa do Rawy, a Niemcy uciekali w przeciwnym kierunku. Nikt go o nic nie pytał.

Krokowa, 2006

Wspomnienia dziadka Józefa Kordzińskiego spisała

Magdalena Abraham-Diefenbach

Lucyna i Anna Kordzińskie

Lucyna i Anna Kordzińskie. Zbiory Magdaleny Abraham-Diefenbach

 

Najbardziej popularne

Written by:

5 komentarzy

  1. Tadeusz Sulmowski – mój tatuś;),… jestem z Ciebie dumna za pamięć, za Twoje opowieści, za to co przeżyłeś i za to co przeszła Twoja mama- babcia, której niestety nie zdążyłam poznać ,oraz dziadek Cyprian i ciocia Gienia, których pamiętam cały czas. Cieszę się, że możesz to dalej przekazywać młodemu pokoleniu. Niech ludzie, którzy to przeczytają zobaczą co teraz mają, i przestaną narzekać, walczyć miedzy sobą! …a jak kiedyś było ciężko, niech to docenią . Ja i moja córka Oliwka, której często opowiadasz o tamtych czasach .jesteśmy Ci b. wdzięczne, Tak samo wdzięczna jestem mojej mamie Ewelinie Sulmowskiej, której nie było łatwo w tamtych czasach, gdyż musiała być wychowywana tylko przez mamę, moją kochaną babcię Annę Kubacką z domu Ufel, gdyż mój dziadek Kazimierz, (którego niestety nie mogłam poznać), wcześnie zginął w obozie koncentracyjnym , najprawdopodobniej śmiercią głodową w Schomberg (grób nieznany). I to jest temat na następną opowieść mamusiu…. Mam wspaniałych, kochanych rodziców dziękuję Wam za to co mam i za Was!!! Kocham Was!

    • Justyna Biernat
      2/29/2016
      Reply

      Droga Pani Iwono,
      dziękujemy za Pani wpis. Wspólnie z Bartkiem cieszymy się niezmiernie, że mieliśmy przyjemność spotkania Pana Tadeusza, wysłuchania Jego opowieści, poznania pięknych fotografii oraz powędrowania śladami pamięci Pana Tadeusza podczas wspólnej, białobrzeskiej wycieczki. Mamy nadzieję, że w swoim czasie do rąk Pana Tadeusza oraz Waszej rodziny trafi książka zawierająca wiele -tak ważnych dla historii lokalnej- wspomnień.

  2. Andrzej
    3/29/2016
    Reply

    przecierz zydzi to tez ludzie jestem zalamany

  3. Rafał Lis
    10/13/2019
    Reply

    Bardzo ciekawe informacje o naszym TM.

    • Justyna Biernat
      10/28/2019
      Reply

      Dziękujemy i pozdrawiamy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *