MEMBRANY

Podczas projektu Membrany przygotowaliśmy spektakl na podstawie naszych rodzinnych archiwów oraz wyłoniliśmy najlepsze teksty prozatorskie inspirowane przedwojennymi zdjęciami tomaszowskich dorożek. Opracowaliśmy również dwujęzyczną wirtualną wystawę po dawnych fabrykach Tomaszowa. W ramach projektu stworzyliśmy questy, które umożliwiają nam edukacyjne spacery po przedwojennym Tomaszowie. Zachęcamy do wędrówek!

QUEST HRABIA ANTONI

QUEST ZAGUBIONA PARASOLKA

WIRTUALNA WYSTAWA MIASTO-FABRYKA

Projekt Membrany otrzymał dofinansowanie ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.     

Podczas warsztatów teatralnych przygotowaliśmy spektakl o charakterze performatywnym, co oznacza że nie byliśmy aktorami, ale narratorami czy też opowiadaczami o Tomaszowie. Scenariusz wystąpienia został zbudowany w oparciu o nasze własne opowieści i rodzinne archiwa, wyprowadzony z improwizacji i ćwiczeń literackich. „Moje miejsce” to przedstawienie o mieście, o ważnych dla nas osobach i miejscach, których już nie ma, ale które nie opuszczają naszych myśli. Międzypokoleniowa grupa warsztatowiczów wraz z prowadzącą krytyczką teatralną Justyną Biernat stworzyła narrację o Tomaszowie rozumianym jako przestrzeń przenikania się wielu personalnych opowieści, osobistych zdarzeń, mikrohistorii. Na scenariusz złożyły się wyłącznie teksty i wspomnienia warsztatowiczów oraz osób im bliskich. Spektakl został opracowany muzycznie przez Agnieszkę Kowalską-Owczarek, wokalistkę zespołu Agnellus i założycielkę Laboratorium Głosu w Łodzi. Piosenka „Tomaszów” wieńcząca występ to kompozycja Agnieszki Kowalskiej-Owczarek oraz Daniela Machosia.

Oliwia: Każdy jeszcze przed narodzeniem ma swoje miejsce. Jest to łono matki, bo gdzie może być nam lepiej niż w łonie matki?

Marysia: Ja mam swoje miejsce gdzieś w wyobraźni.

Czesława: Moje miejsce na ziemi zawsze kojarzyło mi się z domem, czy to był dom babci czy dom rodzinny czy mój własny.

Barbara: Mam swoje miejsce, ale to miejsce jest moim marzeniem.

Hania: Moje miejsce to takie miejsce, które nie jest wyznaczone ani przez rodziców ani przez nikogo innego tylko takie wybrane przeze mnie.

Fragment scenariusza spektaklu. Tekst w opracowaniu Justyny Biernat wyprowadzony z ćwiczenia teatralnego (improwizacja na temat: Moje miejsce).

W spektaklu wystąpiły: Barbara Dębiec, Oliwia Król, Czesława Mastalerz, Hania Sęk, Marysia Sęk, Zosia Sęk, Dominika Zdulska, Dorota Czopowicz (najmłodsza uczestniczka, której zadaniem były pantomimy). Na spektakl złożyły się teksty powstałe podczas warsztatów oraz zredagowane wywiady z osobami bliskimi warsztatowiczów. Warsztatowicze czytali je w pofabrycznym budynku przy ulicy Zgorzelickiej 27.  Wybraliśmy tę przestrzeń by wyodrębnić wspomnienia związane z okresem drugiej wojny światowej. W okresie okupacji budynek wszedł w obszar tomaszowskiego getta. W nagrania włączył się również Tadeusz Sulmowski, który podzielił się swoimi wspomnieniami z czasów dzieciństwa podczas wojny.

Fundacja Pasaże Pamięci składa wyrazy wdzięczności Tomaszowskiemu Towarzystwu Budownictwa Społecznego za udostępnienie obiektu na czas nagrań i możliwość poszerzenia przestrzeni akcji spektaklu.

W trakcie warsztatów przygotowaliśmy również happening, którego zadaniem miało być uwrażliwienie tomaszowian na archiwa rodzinne. Nasze rozmowy przystolikowe służyły podzieleniu się wspomnieniami o dawnym Tomaszowie. Narysowaliśmy mapę przedwojennego miasta oraz przeprowadziliśmy sondę wśród przechodniów na temat najpiękniejszego wspomnienia z dzieciństwa. Sonda stała się częścią naszego spektaklu.  Fundacja Pasaże Pamięci składa wyrazy wdzięczności Wydziałowi Gospodarki Nieruchomościami i Ochrony Środowiska, a także Zarządowi Dróg i Utrzymania Miasta za udzielenie zgody na przeprowadzenie happeningu na Placu Kościuszki.

 

Celem konkursu było ożywienie pisarskiej wyobraźni poprzez splecenie jej z archiwalnymi fotografiami ze zbiorów tomaszowskiego kolekcjonera Jerzego Pawlika. Chcieliśmy, by ten wizualny zapis przedwojennego Tomaszowa przyczynił się do rozmyślań i twórczych poszukiwań śladów wielokulturowego miasta. 

Nadesłane prace oceniło Jury w składzie: Bartłomiej Sęk (Fundacja Pasaże Pamięci), dr Karolina Wawer (Uniwersytet Jagielloński) oraz Piotr Gajda (Arterie, Migotania). Zachęcamy do zapoznania się ze zwycięskimi pracami, które wkrótce zostaną również przetłumaczone na język angielski. Patronat nad konkursem objął Kwartalnik Artystyczno-Literacki „Arterie”, który opublikuje wybrane przez siebie teksty.

Werdykt Jury:

Kategoria dorośli

I miejsce Piotr Kwaśniewski utwór „Dorożkarz” 

–za pomysł i walory literackie, trzymającą w napięciu fabułę i zastosowanie szkatułkowej konstrukcji

Wyróżnienie Patrycja Cychner utwór „Tomaszowska Dorożka”

–za umiejętność osadzenia fabuły na historycznym tle i przywiązanie do szczegółu z epoki

Wyróżnienie Tadeusz Sulmowski utwór „Zaczarowana dorożka i koń”

–za niepodważalny walor autentyzmu oraz pamiętnikarską formę opisu

Wyróżnienie anonimowy twórca utwór „Dzień z życia dorożkarza”

–za ciekawe i wiarygodne oddanie realiów życia w przedwojennym Tomaszowie

Kategoria wiekowa 10-15 lat

I miejsce ex aequo Dominika Zdulska utwór „Tam, gdzie słońce żegna horyzont”

–za przypomnienie o zawsze aktualnej groźbie nacjonalizmu i wskazanie jak ważny jest dialog między kulturami

I miejsce ex aeuquo Marcin Wiśniewski utwór „Tomaszowski Dorożkarz”

–za umiejętne korzystanie z wzorców literatury gatunkowej i trzymającą w napięciu fabułę 


Piotr Kwaśniewski

„Dorożkarz” 

Dorożka wlokła się ospale przez oświetloną latarniami ulicę św. Antoniego. Siedzący pod skórzaną budą pasażer, mężczyzna na oko czterdziestopięcioletni, ubrany był w ciemną, zapinaną na dwa guziki marynarkę i jedwabny krawat. Na wolnym miejscu obok niego spoczywał elegancki, czarny parasol z drewnianą rączką, na jego kolanach zaś – pedantycznie ułożony, najświeższy numer „Echa Mazowieckiego”, nie wiadomo do czego mu potrzebny o tak późnej porze. Końskie kopyta uderzały o zroszony deszczem bruk, a zasłuchany w ten miarowy takt pasażer wpatrywał się uparcie w szerokie plecy dorożkarza, obleczone w grafitowy płaszcz. Uświadomił sobie, że od kiedy poznał go dziesięć dni temu, ani razu nie było mu dane ujrzeć jego twarzy. Widywał go jedynie wieczorami – i zawsze tylko plecy. Gdy wsiadał, umaszczenie koni i charakterystyczny kształt pojazdu pozwalały mu upewnić się, że zastanie na koźle spodziewaną osobę. Później reszty dopełniał głos. Nie wiedzieć czemu, przez jego głowę przemknęła dziwaczna myśl: czy dorożkarz w   o g ó l e   m a   t w a r z? Odpędził ją jednak od siebie natychmiast jako idiotyczną.

– Nie mylił się pan – rzekł pasażer, siląc się na spokój. 

Odpowiedział mu jedynie szmer kropli uderzających o budę dorożki i znajomy stukot podkutych kopyt. Przez całą długość ulicy św. Antoniego mężczyna udawał obojętność, oglądając pogrążone w półmroku witryny sklepowe. Deszcz i późna godzina sprawiły, że ulica niemal opustoszała. Gdy zaprzęg dotarł aż na wysokość Tkackiej, a on wciąż nie doczekał się odpowiedzi, jego cierpliwość uległa wyczerpaniu. 

– Na litość boską, nie mylił się pan! – wykrzyknął wzburzony. – Dwa dni temu mieliśmy jechać na przedstawienie do Budy Neufelda: wymówiłem się niedyspozycją. Pojechała sama. Wtedy popędziłem po ślusarza na Jerozolimską, przytargałem go za kołnierz do nas. Kazałem natychmiast dorobić mi klucz, żądając całkowitej dyskrecji. Szelma uśmiechał się chytrze, policzył sobie za to fortunę – ale zrobił, czego sobie życzyłem i, o ile mi wiadomo, nie pisnął nikomu słowa. Pieniądze potrafią zasznurować usta – mniejsza jednak o to. Przeszukałem jej korespondencję i znalazłem, coś pan mówił. Bodaj nigdy bym tego nie przeczytał! Na rany Chrystusa, co on jej tam pisał! Sprośności, okropieństwa! – pasażer emocjonował się coraz bardziej. – Listy i liściki, sterty, całe mnóstwo! Większość nie jest datowana, ale sama ich ilość świadczy o tym, od jak dawna to musi trwać. I to po tym wszystkim, co dla niej zrobiłem! Ożeniłem się z nią z dobroci serca, bez widoków na jakiekolwiek korzyści. Dla mnie to niemalże mezalians! Jej rodzina tonęła w długach, byli winni majątek staremu Bornsteinowi. Pożerały ich odsetki! Mam z nim dobre stosunki, robimy interesy – część należności spłaciłem, resztę podarował na poczet naszej zgodnej współpracy. Pochyliłem się nad nimi, wyciągnąłem do nich rękę! Gdyby nie ja, jej ojciec i matka odpracowywaliby pożyczkę, stojąc po dwanaście godzin dziennie przy fabrycznych krosnach! I tak mnie za to nagradza: krzywdą i hańbą! Boże przenajświętszy…! – mężczyzna zamilkł, przytłoczony nadmiarem gniewu i żalu. 

Przez kilka chwil jedynym dźwiękiem towarzyszącym obu panom była monotonna muzyka toczącej się w deszczu dorożki. Gdy pojazd mijał położoną przy ulicy Warszawskiej willę Dawida Bornsteina, pasażer, uspokoiwszy się nieco, zapytał:

– Skąd pan wiedział?

Po raz kolejny, kierujący końmi zachował całkowite milczenie.

– A zresztą – o co ja, głupi, pytam! Z pewnością wszyscy już wiedzą. Odwiecznym boskim wyrokiem to mąż zawsze dowiaduje się ostatni! – pasażer roześmiał się nerwowo, a jego skryta w mroku twarz oblała się rumieńcem.

– Kilku się domyśla. Na pewno wiem tylko ja. Ja – i pan – chłodny, beznamiętny głos dorożkarza po raz pierwszy tego wieczora rozbrzmiał w uszach siedzącego z tyłu mężczyzny i przejął go dreszczem. Pasażera nieodmiennie zadziwiało to, że choć siedzący na koźle zdawał się mówić bardzo cicho, on sam zawsze doskonale rozumiał jego słowa – i vice versa.

– A więc skąd? – podjął pasażer. – Nie pytam już nawet tylko o tę historię. Pytam o wszystko. Wszystko, co odsłonił pan przede mną, odkąd pana poznałem. Że służąca kradnie. Że brat Zwierzyńskiego chce mnie oszukać. Później o tej intrydze w magistracie i w końcu ostatnie, najgorsze ze wszystkiego: to.

Dorożka skręciła w ulicę Kołłątaja, podczas gdy pasażer kontynuował swoją myśl: 

-Wie pan rzeczy, których wiedzieć nie ma pan prawa. I nigdy się pan nie myli. Jakby tego było mało, zawsze podsuwa mi pan rozwiązania moich problemów. A ja, z jakiegoś powodu, słucham pana: od rzeczy drobnych, do coraz to donioślejszych. I, Bóg mi świadkiem, dobrze na tym dotąd wychodzę. Pana rady sprawdzają się wyśmienicie, ogrywam moich oponentów jak dzieci i, zaręczam panu, nie zwątpi pan nigdy o mojej wdzięczności. Teraz jednak chcę, muszę wiedzieć: j a k? 

Cisza. Nawet deszcz przestał dudnić w budę dorożki, a odgłos wydawany przez końskie kopyta zdawał się dobiegać jakby z oddali. 

– Wiózł ich pan, prawda? To jedyna możliwość. Naprawdę są już na tyle bezczelni, żeby rozbijać się po Tomaszowie dorożkami, gdy nie patrzę? A może po prostu odwoził go pan, świnię, zalanego w trupa z jakiejś pijatyki i wszystko panu wypaplał. Tak, to musi być to.

Dorożkarz wciąż milczał. Na ulicach, które przemierzali, było coraz mniej latarni. W mroku pasażer, skołowany, skupiony na swoich myślach miał już problem z rozpoznaniem, gdzie dokładnie są. Nie niepokoiło go to: nie wsiadł wszak do dorożki celem odbycia kursu. Wsiadł, by odbyć rozmowę z dorożkarzem. 

– To tak pan zdobywa te wszystkie informacje. Pan wozi ludzi. Milczy, lecz wciąż słucha. Słuch ma pan wyśmienity, pamięć także. Ludzie myślą, że pan robi swoje, nie zwraca uwagi. Gadają jeden do drugiego, lub bezpośrednio do pana, pijani. Gadają zbyt wiele. A pan słucha.

Milczenie.

– Lecz jeśli tak, to dlaczego dawniej tu pana nie spotykałem? Zbieranie wiadomości wymaga czasu. Pan wydaje się być tu nowy. Przyjechał pan z Łodzi, prawda? A może się mylę?

Cisza i ciemność.

– Dlaczego pomaga pan akurat mi? – spytał pasażer.

– A k u r a t   p a n u !? – w zwykle obojętnym głosie dorożkarza zagrało szyderstwo. – Co każe panu mniemać, że jest pan w jakiś szczególny sposób wyróżniony? Pan może wyobraża sobie, że jest jedynym, z którym rozmawiam? 

Tym razem to jadący z tyłu nie odpowiedział, miął tylko nerwowo leżącą na jego kolanach gazetę. Znów przewiercał wzrokiem plecy siedzącego przed nim człowieka. Anomalia, zadzwiające złudzenie: choć nierówno położone kocie łby nie szczędziły pojazdowi wstrząsów, postać dorożkarza wydawała się pozostawać doskonale nieruchoma, jak gdyby ten nie siedział na koźle, lecz lewitował ćwierć cala ponad nim.

– Na pewno wiem tylko ja. Ja – i pan – powtórzył dorożkarz. – Ale taki stan rzeczy nie utrzyma się długo. Stali się zbyt pewni siebie i niebawem plotka rozejdzie się po mieście. Nie chciałbym być w pana skórze, gdy cnotliwi tomaszowianie wezmą pana na języki – w powietrzu rozszedł się cichy chichot. 

– Jakaż zatem rada…? – pasażer wciąż nie potrafił oderwać oczu od urągającego zmysłom zjawiska.

– Krzywda i hańba, hańba i krzywda. Czy wie pan, dlaczego w ogóle do tego doszło? Dlaczego tak się stało? Pan pewnie wyobraża sobie, że to przez różnicę wieku: ona jest młoda i piękna, a pan, w porównaniu z nią – stary i brzydki. I jeszcze dlatego, że nie służył pan w wojsku, nie odznaczył się jako bohater, nie zdobył nigdy orderów, o których tak marzył jako chłopiec. Być może nie doceniam pana i sięga pan dalej: może w głębi duszy potrafi pan przyznać, że nie jest żadnym jej dobroczyńcą, że wyzyskał sprzyjającą sposobność, by zdobyć to, czego pożądał od dawna. Kto wie, może nawet dopomógł pan nieco szczęsciu: działając za kulisami, z pomocą swego przyjaciela Bornsteina zręcznie popchnął jej rodzinę ku zagładzie tylko po to, by móc później przybyć w charakterze zbawcy. Prawda to czy nie – nieważne. To wszystko bzdury. Rzeczy nieistotne lub zaledwie konsekwencje prawdziwego źródła pańskich trosk. Chce pan wiedzieć w czym tkwi problem? Otóż powiem panu: O n a   n i g d y   n i e   u w a ż a ł a   p a n a   z a   m ę ż c z y z n ę. Dla niej jest pan tchórzem, człowiekiem bez charakteru, zdolnym jedynie do podłych machinacji przeprowadzanych z bezpiecznego wnętrza gabinetu, do wykupywania się od problemów z pomocą pieniędzy, których nawet nie zdobył pan sam, a jedynie otrzymał w spadku. Gardzi panem, bo sądzi, że nie stać pana na odwagę, gdy patrzy pan w oczy, stoi twarzą w twarz. To dlatego tak ubóstwia tego drugiego: postrzega go jako pańskie przeciwieństwo. Ale ja wiem, że pana i jego nie dzieli aż tak wiele. Wierzę w pana, nawet jeśli pan nie wierzy sam w siebie. Rozwiążemy pana problem, jak zawsze: naprawimy krzywdę, zmyjemy hańbę i sprawimy, że żaden plotkarz nie ośmieli się mówić o panu z lekceważeniem. 

– Co więc wypada mi czynić…? – zapytał pasażer po chwili zwłoki. Jego głos drżał lekko, a pluskwa niepokoju rozpoczynała powolny spacer po jego wnętrznościach, łaskocząc od środka ścianki jamy brzusznej. Nigdy dotąd dorożkarz nie mówił tak wiele na temat niego samego. Pasażer miał nadzieję, że myli go przeczucie co do mającej nastąpić odpowiedzi.

– Na siedzeniu, obok pana – lodowatym tonem odparł dorożkarz.

Kilkanaście sekund zajęło pasażerowi zrozumienie sensu słów rozmówcy. Wyciągnął rękę i od razu wymacał to, czego jego oczy nie potrafiły dostrzec w ciemności: ciężki, twardy przedmiot owinięty w czarne sukno, spoczywający tuż pod jego parasolem. Jak to możliwe, że nie dostrzegł go wcześniej?! Jego serce biło szybko, gdy brał go do ręki.

– Proszę rozwinąć. 

Cała krew odpłynęła z twarzy pasażera, gdy tylko ujrzał zawartość zawiniątka. Świat zawirował, tło rozmyło się, jak gdyby malowane akwarelą. Nie było już ulicy, nie było miasta wokół: tylko żaglówka dryfująca w bezwietrzną noc przez ocean czerni.

– I cóż, nic pan nie powie? – do jego uszu doleciał kpiący głos. Mężczyzna chciał coś rzec, ale nie potrafił wydobyć z siebie dźwięku: nadprodukcja śliny zalewała mu gardło, szaleńcze tętno przyprawiało o zawroty głowy.

– Wiem, co panu dolega – głos odezwał się znowu. – Zręczny ze mnie psycholog, potrafię postawić właściwą diagnozę. Paraliżuje pana strach przed karą, obawa o konsekwencje – a także brak pewności co do słuszności tak drastycznego środka. Tym ostatnim proszę się nie kłopotać, jeszcze znajdziemy impuls zdolny zdławić pańskie moralne opory. Jeśli zaś o strach przed karą chodzi – niech pan posłucha mnie teraz bardzo uważnie. To, co panu zaraz opowiem, zabrzmi jak baśń – niech pan jednak nie da się zwieść pozorom. To najszczersza prawda, wydarzenia, których byłem naocznym świadkiem, równie prawdziwe i pewne jak wszystko to, co wyjawiłem panu dotąd o życiu ludzi, których zna pan osobiście. Zresztą, czy kiedykolwiek pana oszukałem? Czy kiedykolwiek zawiódł się pan na mnie? Proszę zamknąć oczy i posłuchać.

– Wszystko to stało się w nieodległym miejscu i czasie. W pewnym państewku, niewielkim i pozbawionym znaczenia, do władzy doszedł okrutny tyran. Odbyło się to dość zwyczajnie: w dobie wywołanej kryzysem gorączki narodu pojawiła się grupa ludzi obiecujących szybkie i radykalne rozwiązania, wskazująca tłumowi jasno rzekomych winowajców ich krzywd. Winni mieli być skorumpowani politycy zasiadający w stolicy i niepożądany element, rozpleniający się w ojczyźnie jak chwasty, niczym pijawki wysysający siły żywotne nacji. Niesieni falą społecznego entuzjazmu, ci nowi heroldowie bez trudu objęli rządy drogą rewolucji, po czym rozprawili się z politycznymi przeciwnikami. Widać jednak przyczyny kryzysu musiały tkwić gdzieś głębiej, jak się bowiem szybko okazało, zmiana u steru władzy nie tylko go nie zażegnała, lecz przeciwnie – nawet pogłębiła. Naród, gdy to dostrzegł, zaczął szemrać i stopniowo odwracać się od swych samozwańczych wybawicieli. Lecz oni bynajmniej nie zamierzali oddać raz zajętych stołków. Aby uchronić się od rozruchów, utworzyli państwo policyjne, uzasadniając to koniecznością walki z dywersantami i wrogiem wewnętrznym. Jednocześnie starali się kierować społeczne niezadowolenie przeciwko tym ostatnim. Naród został ujęty w karby, jak jednak miał pokazać bieg wydarzeń – wówczas wcale nie było jeszcze tak źle, jak się ludziom wydawało. Nowi władcy wciąż bowiem rządzili wspólnie i konkurencja między nimi ograniczała poniekąd despotyczne zapędy. Gdy jednak ich władza okrzepła na tyle, że jedność przestała być już koniecznością, w grupie zaczęło dochodzić do rozłamów i starć o palmę pierwszeństwa. W tego typu gonitwie zwycięża zwykle tylko jedeń koń – tak było i tym razem. Spiski i dworskie intrygi, tymczasowe alianse zawierane wyłącznie po to, by w najmniej oczekiwanym momencie wbić nóż w plecy sprzymierzeńca: to stało się codziennością stołecznych elit, aż do momentu, w którym na planszy pozostał jeden liczący się gracz – o n. Gdy stał się wystarczająco potężny, tyran przystąpił do brutalnej rozprawy z wszelką – prawdziwą czy wyimaginowaną, przeszłą, teraźniejszą czy przyszłą – opozycją. Zamordyzm czasu rządów kolektywnych zaczął się nagle jawić jako sielanka. Despota nie oszczędzał nikogo: ludzi powiązanych jakkolwiek z władzą przedrewolucyjną, elementów podejrzanych politycznie czy etnicznie, przede wszystkim jednak – byłych własnych towarzyszy i ich zauszników. Kraj spłynął krwią. W pokazowych procesach dzień po dniu zapadały wyroki śmierci, oparte o sfabrykowane dowody i wymuszone torturami zeznania. Być podejrzanym znaczyło być winnym. Oficerowie śledczy obawiali się podzielić los swych ofiar, wychodzili więc ze skóry, by wydobyć z aresztowanych oczekiwane samooskarżenia i denuncjacje. Obowiązywała ich tylko jedna zasada: przesłuchiwany ma utrzymać się przy życiu dostatecznie długo, by zdążyć wskazać kolejnych winnych fikcyjnych przestępstw. Co z nim dalej – nieważne. Tajniakom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. W podziemiach więzień bili, łamali palce, wlewali wrzątek do uszu. Kosztem niezliczonych ofiar wkrótce nie ostał się nikt, kto choćby hipotetycznie mógł zagrozić tyranowi. Pozostało mu do zrobienia jeszcze tylko jedno: zająć się tymi, którzy dokonywali zbrodni w jego imieniu. Nie byłoby przecież bezpieczne, gdyby funkcjonariusze tajnej policji poczuli się zbyt pewni, z b y t   p o t r z e b n i. 

Nie ma ludzi niezastąpionych: starzy kaci sami wylądowali na salach tortur, by zapłacić za bestialstwa dokonywane z polecenia władcy i tym samym ustąpić miejsca nowej generacji oprawców. Czasy tych ostatnich też zresztą nie trwały wiecznie: spotkał ich w końcu los, który zgotowali własnym poprzednikom. Potwór wygodnie rozsiadł się na swym tronie i zażywał pełni władzy.

– Dla narodu nastąpił szereg lat naznaczonych piętnem cierpienia. Absurdalne, wydawane przez ignorancję lub dla kaprysu rozporządzenia tyrana doprowadziły obywateli do głodu, kraj zaś do ruiny. Jedynym, kto opływał w tych ciężkich czasach w dostatki byli protegowani władcy: indywidua absolutnie wyzute z moralnych skrupułów, stojące ponad prawem, których jedynym obowiązkiem było drżeć na widok samego dyktatora. I gdy wydawało się, że dla ludzi nie ma już ratunku – nagle wydarzyło się coś, co sprawiło, że nadzieja na nowo zajaśniała w sercach.

– W ubogiej, rolniczej prowincji kraju żył pewien mężczyzna w sile wieku, wśród pospólstwa mający opinię świętego. Słynął ze swej mądrości i dobroci, przybywano więc do niego po rady z daleka. Choć sam biedny jak mysz kościelna, z potrzebującymi dzielił się ostatnim bochenkiem chleba. Niekiedy wieszczył też przyszłość i wielu uważało go za proroka. Jego sława sięgała coraz dalej, aż dotarła wreszcie do uszu tyrana. Despota, czy to obawiając się potencjalnego konkurenta, czy po prostu zazdrosny o szczerą miłość ludu, postanowił zgładzić starca – uczynił to jednak, wbrew swym zwyczajom, niezbyt zręcznie. Aresztowania dokonano pod pretekstem, jakoby ten miał publicznie przemawiać przeciwko władzy. Gdy siepacze dyktatora wywlekali go z chaty wobec tłumu gapiów (do którego obecności nieopatrznie dopuszczono), stary mędrzec wpadł w trans, w którym przeklął potwora i przepowiedział mu zgubę. „Niebawem nadejdzie dzień, w którym sama przyroda zbuntuje się przeciw tyranowi” – wykrzykiwał starzec. „W dniu tym to grzmoty sprowadzą czarną chmurę, a nie czarna chmura – grzmoty. Przy nieskazitelnie błękitnym niebie rozlegnie się pięćdziesiąt pięć uderzeń gromu, a kiedy te będą wybrzmiewały, słońce przesłoni czarny obłok, który w środku lata sprowadzi biały grad. Również ziemia zadrży pod stopami stojących. Wtedy z ludu wystąpi bohater i – z pomocą niebios – wymierzy potworowi stukrotną karę”.

– Sędziwy mężczyzna wkrótce zginął okrutną śmiercią, jednak męczeństwo tylko umocniło jego status świętego, a wieść o proroctwie rozeszła się po kraju jak zaraza. Mimo, iż bezlitośnie tępiona przez tajną policję, trwała żywa pod dachami domost, przekazywana w sekrecie z ust do ust. Wszyscy ludzie wyglądali z nadzieją przepowiedzianego czasu – a i sam dyktator, przygniatany pomału przez ciężar wieku, samotności i popełnionych zbrodni, niekiedy wspominał słowa przepowiedni i z niepokojem wypatrywał znaków.

– W kilka lat później, gdy entuzjazm wywołany historią starca nieco już przygasł, pewnego lipcowego dnia, z rozkazu tyrana na największym stołecznym placu zgromadził się wielki tłum, aby wziąć udział w obowiązkowym świętowaniu urodzin władcy. Niebo było absolutnie czyste, pogoda piękna, a żar lał sie na zebranych licznie obywateli. Despota wraz z rodziną i najbliższymi współpracownikami zajmował centralnie położoną, zadaszoną lożę, obstawioną przez armię ochroniarzy. W kulminacyjnym momencie obchodów, podczas parady, specjalnie przygotowana armata miała wystrzelić pięćdziesiąt sześć razy – tyle bowiem lat kończył tego dnia tyran. Mimo braku oryginalności był to pomysł nowy, z jakiegoś powodu zaadaptowany dopiero w tym roku. I gdy artylerzyści rozpoczęli honorową salwę, nagle zaczęło dziać się coś bardzo dziwnego. Nad głowami zgromadzonych zaczęły pojawiać się czarne punkty, namnażające się w zastraszającym tempie. Wszyscy błyskawicznie uświadomili sobie istotę anomalii. Lata temu, na początku swoich rządów, dyktator dla kaprysu rozkazał sprowadzić i osiedlić w stołecznych parkach pewną zamorską odmianę dużego, czarnego ptaka. Nowo przybyły okazał się aż za dobrze adaptować do miejscowych warunków: szybko zdominował nieprzystosowane do konkurencji z nim lokalne gatunki i rozplenił się w sposób niekontrolowany, stając się istną plagą stolicy. Teraz spłoszone przez długotrwałą, artyleryjską kanonadę ptactwo wzbijało się w niebo niezliczonymi chmarami, swymi kruczymi skrzydami niemalże przesłaniając słońce. Krążąc nad głowami zgromadzonych, przerażone hukiem ptaki zaczęły defekować, zasypując tłum gradem ptasich odchodów. Wtedy ludzie zrozumieli, tyran zrozumiał również – i zamarł na swym tronie, niezdolny wyrzec słowa czy wykonać ruchu. Wszyscy jak jeden mąż liczyli armatnie wystrzały. I gdy po piećdziesiątym piątym nagle nastała cisza – obsługa działa bowiem, z powodu problemu technicznego, nie była w stanie oddać ostatniej, pięćdziesiątej szóstej salwy – dreszcz lęku i ekscytacji przebiegł przez tłum.

Wyczekiwano już tylko ostatniego znaku. I rzeczywiście: ziemia zadrżała pod stopami. Było to nic innego, jak delikatne trzęsienie ziemi: zjawisko, którego nie doświadczono w tym kraju od ponad stu lat. To, co przeżywali zgromadzeni tam wówczas ludzie, jest nie do opisania – wiem to, bo sam stałem wówczas pośród nich. Podniecenie wprost rozsadzało głowy. Niektórzy patrzyli w niebo, starając się pośród czarnych skrzydeł dostrzec zstępującego anioła sprawiedliwości. Inni rozglądali się pośród tłumu, wypatrując zapowiedzianego bohatera. Ci zaś, którzy stali na tyle blisko rządowej loży, aby móc widzieć, co się na niej dzieje, sycili się widokiem strachu na twarzy tyrana, jego drżeniem przed nadchodzącą właśnie zemstą i karą. Wszyscy zaś w podnieceniu czekali, wyglądali niecierpliwie tego, co miało nastąpić. I wie pan, co się wówczas stało?

– Cóż takiego…? – pasażer słuchał opowieści jak zahipnotyzowany. Nie dostrzegł nawet, że dorożka zatrzymała się już jakiś czas temu, a ulica, przy której się znajdowali, znów zalicza się do tych oświetlonych latarniami.

– Powiem panu, jeśli jeszcze się pan nie domyślił: o t ó ż   n i e   s t a ł o   s i ę   a b s o l u t n i e   n i c.

Ziemia wkrótce przestała się trząść, a uspokojone ptaki z powrotem przysiadły na gałęziach. Choć nie, w zasadzie powinienem był powiedzieć: nie wydarzyło się nic z tego, czego oczekiwał lud. Gdy bowiem tylko dyktator otrząsnął się z pierwszego szoku, od razu energicznie wziął się do działania. Najpierw osobiście zastrzelił swego najstarszego syna, siedzącego obok niego w loży – bowiem w wielu wersjach wciąż ewoluującej legendy to właśnie on miał być tym, który dokona na nim pomsty. Później rozkazał swym gwardzistom prewencyjnie rozstrzelać pierwszy szereg zgromadzonych za barierkami obywateli, aby wybić z głowy pomysł wystąpienia z tłumu wszystkim potencjalnym „bohaterom ludu”. To sprowokowało rozgorączkowany tłum do wszczęcia regularnych rozruchów, na które siły bezpieczeństwa odpowiedziały równie regularnym ogniem. Dzień ten przeszedł do historii jako Krwawa Sobota Na Placu Centralnym. Gdy kurz opadł i ucichły strzały karabinowe, ci, którzy przeżyli, powlekli do domów zwłoki swych najbliższych, całe pokryte krwią i ptasim gównem. Tyran zaś bezpiecznie powrócił do swej twierdzy, gdzie żył i rządził jeszcze przez dziesięć lat, aż do chwili, w której umarł z przyczyn naturalnych – podczas snu, we własnym łóżku. Wówczas jego linia świadomości urwała się, a pochowane szczątki zostały niebawem pożarte przez robaki, dokładnie tak samo jak wcześniej ciała tysięcy ofiar jego krwawego panowania. 

Po tej długiej opowieści dorożkarz umilkł i przeciągnął się na koźle. Na chwilę zapanowała absolutna cisza: deszcz dawno przestał padać, konie nie parskały, nieruchoma dorożka nie wydawała żadnych dźwięków. To nieco otrzeźwiło pasażera. Łuski spadły z jego oczu, rozejrzał się wokoło: znajdowali się na ulicy św. Tekli, pod jego własnym domem. Mimo niezwykle późnej pory w dobrze mu znanym oknie na piętrze paliło się światło – widok ten sprawił, że dreszcz przebiegł go do szpiku kości, a płynny ogień zalał mu trzewia.

– Nie myli się pan: to pańska sypialnia – podjął znów kierujący zaprzęgiem, a w jego głosie sączyła się trucizna. – Są aż tak bezczelni, aż tak bardzo panem gardzą. Pomimo wszystkich swych pieniędzy, wszystkich koneksji jest pan dla nich śmieciem, zerem. Nie boją się niczego, bo sądzą, że nawet jeśli przyłapałby ich pan in flagranti – to nie zrobi pan absolutnie nic.

W obawie przed czynem, w obawie przed jawnym skandalem zamknie pan oczy i uda, że nic nie widzi. Tak jak później będzie pan zatykał uszy i udawał, że nie słyszy plotek i kpin. Takie własnie oni mają o panu mniemanie. Oni – ale nie ja. Przywiozłem tu pana właśnie w tej chwili, bo wiem, że w głębi duszy jest pan inny. Opowiedziałem moją historię, aby udzielić panu lekcji. Nauka z niej płynie dwojaka. Po pierwsze: nie doczeka się pan za swe krzywdy innego zadośćuczynienia niż to, które zdolny jest pan wyegzekwować samemu. Po drugie: nie spotka pana żadna kara, doczesna czy wieczna, za wyjątkiem tej, do której przez własną słabość sam pan dopuści. Więc niech pan teraz weźmie to, co panu dałem i idzie tam, aby pokazać im i mnie, z jakiej gliny jest pan ulepiony.

Pasażer wstał, a pomięty egzemplarz „Echa Mazowieckiego” spadł z jego kolan. W ręku ściskał znalezione na siedzeniu czarne zawiniątko. Zrobił ruch, jak gdyby chciał opuścić dorożkę, jednak zamarł w połowie. Wlepił wzrok w potylicę dorożkarza.

– Proszę iść ze mną – wyszeptał.

– J e s t e m   t y l k o   d o r o ż k a r z e m – odrzekł powoli głos, akcentując każdy wyraz. -Pomagam ludziom dotrzeć tam, gdzie chcą się znaleźć, ale nie mogę przekraczać za nich progu domu. Proszę się nie obawiać, wszystko pójdzie gładko, tak jak dotychczas. To tylko kwestia woli.

Pasażer wciąż nie wysiadał. Tknięty nowym pragnieniem, zaczął wykręcać się i wiercić – tak, aby móc wreszcie spojrzeć dorożkarzowi w twarz. Jego wysiłki spełzły na niczym, tą bowiem wydawał się skrywać wieczny cień. Wyprostował się więc na powrót – i wtedy jego ciało zmroziła nowa, straszna myśl.

– C o   k a ż e   p a n u   m n i e m a ć,  ż e   j e s t   p a n   w   j a k i ś   s z c z e g ó l n y   s p o s ó b   w y r ó ż n i o n y? P a n   m o ż e   w y o b r a ż a    s o b i e,  ż e   j e s t   j e d y n y m, z   k t ó r y m   r o z m a w i a m? -powtórzył jak echo wcześniejsze słowa dorożkarza. – Więc to przez pana młody Mitzner… 

– Niech pan już idzie, niech pan się śpieszy! – przesycony jadem głos dorożkarza zagłuszył jego własny, nie pozwalając mu dokończyć zdania. – Jak pan słusznie zauważył: słuch mam znakomity. Stąd słyszę jęki pana małżonki, basowe pomrukiwania jej gaha. Mam też psi węch: zapach jej ciała, smród jego potu, odór leżącej na podłodze, przesiątkniętej papierosowym dymem marynarki dolatują do mnie aż tutaj. Pańskie małżeńskie łoże całe trzeszczy i łomoce o ścianę. Służba udaje, że nic nie słyszy, ale jeśli się pan nie pośpieszy, to mały Adaś, pana synek z poprzedniego małżeństwa, wkrótce zbudzi się i zakradnie do dziurki od klucza. Bardzo jestem ciekaw, co mu pan odpowie, gdy któregoś dnia zapyta o to, co zobaczył – rozległ się skrzekliwy śmiech.

Pasażer ścisnął mocniej trzymany w ręku czarny przedmiot, po czym otworzył drzwi dorożki i wyskoczył w noc.

Lipiec 2017


Marcin Wiśniewski

„Tomaszowski Dorożkarz”

Tomaszów Mazowiecki – listopad 1926 roku 

Jesień jak zawsze przyniosła słoty i chłód. Jan Kalita postawił wysoko kołnierz swojego wysłużonego już płaszcza i potarł dłonie. Zszedł na chwilę z kozła i wtulił się w grzywę Gniadego. On i koń należeli do siebie, byli sobie potrzebni i to powodowało, że łączyła ich wielka przyjaźń. Gniady podrzucił łbem, a z nozdrzy wypuścił ciepłe powietrze, okalając nim na chwilę zmarzniętą twarz woźnicy. Jan pogłaskał przyjaciela po pysku i podrapał po wilgotnym grzbiecie.  

„Kolejny deszczowy dzień” – pomyślał, dochodziła siódma i za chwilę z bramy miał wyjść jego stały klient – prezes Rychter. Woził go dwa razy dziennie, od kiedy pan Ksawery został jednym z prezesów Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu.

Jan nie posiadał zegarka, ale jakiś wewnętrzny budzik mówił mu, że siódma już minęła, a prezes nigdy się nie spóźniał. W tym momencie z oficyny wyszła pani Rychterowa z pięcioletnią Amelką. Podobne do siebie jak dwie krople wody, matka  i córka, podeszły do dorożki. Jan zeskoczył z kozła, złapał czapkę w rękę i ukłonił się nisko. Znał panią prezesową Matyldę Rychter, bo do ojca na Rzeźniczą czasem woził ją wraz z panienką Amelią. Kobieta złapała dorożkarza za rękę i delikatnie ściskając jego silną, chropowatą od pracy dłoń, powiedziała cicho: 

– Janie, w salonie jest kufer, przynieś go proszę i do ojca pojedziemy – jej głos był tak cichy, że dorożkarz w pierwszej chwili nie zrozumiał o co chodzi, ale zreflektował się szybko i poszedł do oficyny.

Drzwi były uchylone, wszedł więc i wsłuchując się w ciszę rozglądał po pokojach. Nigdy w takim mieszkaniu nie był, więc trochę z ciekawości, a trochę ze zdziwienia patrzył. Z zamyślenia wyrwało go uderzenie zegara stojącego w salonie. Wybił on kwadrans po siódmej i Jan ze strachu mało nie wywinął kozła potykając się o kufer. Zabrał go szybko, chociaż ciężki i nieporęczny był to bagaż. Wrzucił do dorożki, w której siedziały już obie klientki. Mała Amelka trzęsła się z zimna lub być może z innej przyczyny.

– Pani Matyldo, pod siedzeniem pled ciepły leży, proszę panienkę otulić, bo zimnica dzisiaj i zaraz deszcz pewnie nadejdzie. Pani Rychterowa z wdzięcznością spojrzała smutnymi, błękitnymi oczami na Jana. Dziewczynka wtuliła się w ciepły koc i zasnęła. Gniady ruszył po bruku, a Jan po chwili namysłu postanowił zapytać:

– A pan prezes to gdzieś wyjechał? – odpowiedział mu cisza, ale po chwili usłyszał spokojny głos pani Matyldy: 

– Tak Janie, do Łodzi wezwany został. Jakieś umowy fabrykanckie podpisuje – wyjaśniła. 

Jan więcej nie pytał, po temu, co to nie jego była sprawa. Dojechał do Rzeźniczej, kufer ciężki wyciągnął i panienkę śpiącą na rękach do kamienicy zaniósł, gdzie ją opiekunka odebrała. Pan Witebski – ojciec pani Matyldy – jak tylko dorożka podjechała przed dom wyszedł i córkę powitał. Ogromna cisza panowała przy tym, aż się Janowi serce ścisnęło, bo żal jakiś wypełnił jego duszę. Pani Rychter po raz drugi w tym dniu dotknęła jego dłoni i poczuła ciepło, mimo jedwabnych rękawiczek, które nosiła. 

– Dobry z ciebie człowiek Janie, dziękuję – powiedziała, wkładając mu do ręki kilka marek polskich. Jan ukłonił się nisko, trzymając w jednej ręce banknoty, a w drugiej czapkę, którą zdążył zdjąć z głowy. Odwrócił się, wsiadł na kozła i odjechał.  Delikatna mżawka zaczęła już siąpić z nieba, a za chwilę krople stały się coraz większe i z hałasem uderzały w budę dorożki. Dojechał z powrotem do św. Antoniego, dał  koniowi owsa, a sam w budzie usiadł, by się przed deszczem schronić. Na podłodze leżał pled, co nim mała Amelka się zakryła. Podniósł go, złożył i na miejsce schował.

W ferworze dnia o poranku powoli zapominał. Zjechał do domu na wieczór i już w progu w ramiona rzuciła mu się Lidka, ukochana córka. Z części kuchennej dobiegł go surowy głos żony:

– Zostaw ojca, zmęczony po robocie, niech się obmyje i do wieczerzy siada – jej głos stawał się cieplejszy i Jan wiedział, że pretensji żadnej ona do córki nie ma, bo to oczko w głowie Jana. Dla niej wiele zmienił w swoim życiu, a i ona wiele radości mu przynosiła. Jedna z lepszych uczennic Gimnazjum Humanistycznego Stowarzyszenia Kupców, uwielbiała swego tatkę, jak go nazywała. Poczekała, aż zje, żeby nowinki z miasta mu poopowiadać i od niego czegoś się dowiedzieć. Kiedy tylko talerz oddał, całując żonę w rękę i w czoło w podzięce za strawę, już na małym stołeczku przy nim usiadła i zaczęła mówić:

– Tatku – spojrzała na niego swymi brązowymi oczami, a on ujrzał przez moment błękitne, smutne oczy pani  Rychterowej. Otrząsnął się od uporczywych myśli i wsłuchał  w potok słów Lidki. Opowiadała o szkole, o Baśce, co jej brat w „Kurjerze Tomaszewskim” pracę dostał jako posłaniec i o wielu innych sprawach. Słuchał Jan, a kiedy skończyła, wstał i kapotę zaczął zakładać.

– A gdzie ty jeszcze po nocy łazić będziesz? – zaniepokojona Kalitowa stanęła przed nim, gotowa drzwi własną piersią zasłonić w razie potrzeby. Z Janem już dwadzieścia wiosen jako żona była, i choć jak się Lidka urodziła szesnaście lat temu, Panience Przenajświętszej u św. Antoniego w kościele obiecał, że pić nie będzie i jak dotąd słowa dotrzymał, tak lęk przed powrotem męża do pijaństwa ciągle w Kalitowej się tlił.

– Do Gniadego idę, spokojnie Hanuś. Zmókł dzisiaj w drodze, a i przez te nowe oświetlenia gorzej mu się po bruku chodzi, jak były gazowe, to póki  dorożki stukały,  latarnik świateł nie gasił, a te elektryczne to gasną jeszcze zanim zjadę do stajni – prawdę żonie powiedział, ale też chciał przez chwilę sam pobyć. Miał jakiś niepokój w sercu, a gdy oczy zamykał to smutek na Rychterowej twarzy mu się jak obraz przesuwał w głowie. W nocy też sen miał niespokojny i już przed świtem przy stole siedział i kawę poranną popijał.

– A ty co spać nie możesz? – Kalitowa zaniepokojona stanęła za nim. Wtulił głowę w jej ciepłe od snu ciało i poczuł się spokojniejszy. Nie chciał jej męczyć swoimi zjawami nocnymi, uśmiechnął się i spokojnie powiedział: 

– Wyjadę wcześniej, nie pada to i może klientów więcej będzie, bo jak pogoda jest, to ludzie gdzieś jadą – uśmiechnął się i już w lepszym nastroju do roboty poszedł. Pogoda rzeczywiście sprzyjała pracy. A i że sobota była to po obiedzie ludzie więcej jeździli i choć po Zaduszkach już dwie niedziele, to jeszcze wiele osób świeczkę na grobach bliskich zapalić chciało. Wieczorem coś Jana podkusiło i na Rzeźniczą podjechał. Spoglądał w okno Witebskich, ale tam małe tylko światełko widoczne było. Kiedy tak w zamyśleniu na koźle siedział usłyszał głos za sobą:

– Wolny? – poczuł chłód, aż kołnierz płaszcza znowu postawił wyżej.

– Pan Wielmożny dokąd życzy? – zapytał zaciągając cugle.

– Na Komendanturę Policji do centrum, byle szybko – usłyszał stanowczy głos i ruszył w stronę św. Józefa. Ciekaw był Jan, co ów człowiek w kamienicy Witebskich robił i tak od niechcenia rozmowę zaczął: 

– A widział Pan Wielmożny jak nam Ratusz rośnie, ludzie gadają, że już na wiosnę do użytku będzie – gadał tak jeszcze Jan o oświetleniu gazowym, co już pięć lat w mieście mają i o nowych umowach z Holendrami w fabryce, ale klient rozmowny nie był i wreszcie dorożkarzowi tematy się skończyły. W duchu dziękował Bogu za córkę mądrą, co mu te wszystkie nowinki ze szkoły przynosiła, albo z gazety wyczytała. Dotarli na miejsce i Jan do domu zjechał, bo już ciemno było, a i Gniady na popas stanąć wreszcie musiał. Czekała już na niego ciepła strawa i oczywiście Lidka, która siedziała przy stole i czekała, mimo surowej reprymendy matki, by ojcu zjeść w spokoju dała i nie marudziła, bo jutro rano na msze trzeba porządnie się wyszykować. Jan wiedział o co Hance chodzi. Cały tydzień w dorożce siedział, ludzie cygara palili, nieraz gorzałą pachnieli, a i Gniady zapach swój wydzielał. Trzeba było to zmyć z siebie, by w kościele godnie i czysto się pokazać. Lidka jednak za wygraną nie dawała i kiedy tylko matka za piecem na chwilę zniknęła, już ojcu przed talerz nowe wydanie gazety położyła:

– Tatko patrzy, jakie wydarzenie w mieście! – powiedziała prawie krzycząc

Spojrzał Jan na „Kurjera Tomaszewskiego”, gdzie na środku wielkimi literami wypisane ”PREZES ZNALEZIONY NAD PILICĄ”. Z ręką uniesioną nad talerzem parzył na nagłówek i cicho powiedział:

– Czytaj córcia szybko co tam napisali –

Lidka podniosła gazetę i dumna, że to ona tę wiadomość do domu przyniosła czytać zaczęła:

„Wczoraj w godzinach rannych Antoni S. wracając  drogą wzdłuż  Pilicy znalazł kufer podróżny. Zaciekawiony, podszedł bliżej i o mało ducha nie wyzionął, bo obok kufra ciało ujrzał…”

Jan przestał słuchać, zbladł, a oczy zrobiły mu się czerwone i czuł że za chwilę atak serca albo inna zgaga go powali. Wziął wdech  głęboki i wstał:

Co z Tobą tatku? Znałeś tego prezesa? – zaniepokoiła się Lidka.

– Oj córuś, ojciec przecież tego Rychtera co dzień do pracy w fabryce woził – usłyszała wyjaśnienie matki, która podeszła do Jana ze szklanką zimnej wody. Wdzięczny żonie za wodę i to wyjaśnienie, płaszcz założył i wyszedł. Kalitowa tym razem w drzwiach nie stanęła, bo nawet jakby szklaneczkę wychylił, to by mu wybaczyła, bo to przecież wydarzenie straszne. Jan jednak nie napić się poszedł, ale do kościoła dotarłszy, przy ołtarzu uklęknął. Schował głowę w dłonie i zapłakał.

20 lat później

– Dobrze córuś, że na cmentarz ze mną pojechałaś. To już 5 wiosen jak ojca nie ma, a mnie wciąż ciężko – Kalitowa pogładziła Lidkę po włosach. Dumna była ze swej córki, szkoły pokończyła, a i w wojnę na specjalne fakultety biegała. W Powstaniu jako sanitariuszka  pomoc niosła, a teraz żona, matka i lekarz – Ojciec dumy byłby z ciebie kochana –

Kobiety szły spokojnie od cmentarza do kamienicy, która ostała się w wojennej zawierusze. Za nimi szli Stefan i Jan  Kordecki. Inżynier, mąż Lidki i syn 4 letni, który po dziadku imię dostał.

– Mamo, a co z dorożką, wojnę na posesji przetrzymała, Gniadego już dawno nie ma. Ma tak niszczeć dalej. Może na złomowisko ją oddać, wiem, że ci ojca przypomina, ale doktór Zarębski spod trójki chce auto kupować i gdzieś je musi trzymać – zaczęła temat, wiedząc, że matce trudno będzie podjąć decyzję. Ojciec całe życie dorożkarzem był i dbał o swój wehikuł. To w nim serce jego stanęło i gdyby nie Gniady, co drogę do domu znał, to nie wiadomo, któż by ojca znalazł. Ciężki to był rok, wojna,  Lidka w ciąży, a Stefan na froncie. Bardzo ciężki. Ale przetrwali i pora była pewne sprawy pozamykać.

– Ale najpierwej posprzątamy w niej, od śmierci ojca nie zajrzałam tam, a może jest coś, co w domu zostać powinno – ku radości córki, matka podjęła dobrą decyzję. Wojna się skończyła ponad rok temu, czas zacząć wszystko od nowa. Poszli prosto na podwórko.

– Babciu – spytał mały Jan – a dziadek jakiś ważnych ludzi woził tą swoja dorożką?  

– Oj ważnych i znanych, ale też zwykłych mieszkańców Tomaszowa. Do pracy ich woził, do rodziny i do kościoła, na wesela i chrzty, ale też w ostatniej drodze im towarzyszył na cmentarz. Wszyscy go znali i szanowali, bo on też ludzi szanował i nikogo nie wywyższał. Hanna Kalita przytuliła mocno wnuka.

– Wejdź, do środka synku, pod ławy zajrzyj, może co tam zostało co wyrzucić trzeba, żeby sobie na złomowisku wstydu nie narobić, dziadka dorożka znana i każdy będzie wiedział, że to jego – zaczęła sprzątanie Kalitowa. Jan wszedł jak mu babka przykazała, a że mały był to cały się pod kanapami zmieścił. Stare cygaro znalazł, kawałek gazety i papierek od cukierka jakiś. Żadnych jednak skarbów nie było, tylko pled stary:

– Babciu, a ten koc, co z nim zrobić? – spytał, ciągnąc go za sobą. Nagle wszyscy usłyszeli metalowy dźwięk, jakby coś uderzyło o bruk. Stefan podszedł do syna i odsunął go od koca. Na podwórku leżał nóż, duży, ostry z drewnianą rękojeścią.

– Po co dziadkowi nóż? – spytał chłopiec.

Lidka podeszła do matki:

– Zabierz małego do domu, proszę – szepnęła, a sama przez chusteczkę podniosła narzędzie.

– Kochanie? – zapytał Stefan patrząc na żonę z niepokojem – czy wszystko w porządku?

– Stefan, na tym nożu jest krew, zaschnięta, ale jestem pewna, że to krew – powiedziała cicho zawijając go z powrotem w pled. Kordeccy spojrzeli na siebie. Nagły powiew wiatru szarpnął papierami znalezionymi przez małego Jana. Przed ich oczami ukazał się nagłówek gazety sprzed dwudziestu lat ”PREZES ZNALEZIONY NAD PILICĄ”…

Kto zabił prezesa? A może był to wypadek? Jaką rolę w tym wszystkim odegrał Jan Kalita? Czy jego córka, a może wnuk odkryją prawdę?

To wszystko w kolejnych częściach powieści „Tomaszowski Dorożkarz”


Dominika Zdulska

„Tam, gdzie słońce żegna horyzont” 

Czyjeś kroki. Kilka tępych uderzeń młotka, głośny i ostry dźwięk rozbijanej, mokrej od wieczornego deszczu szyby. Martwa cisza. 

Miejskie ulice nie gardziły takimi wykwintnymi koncertami. Od ostatniego miesiąca to piękna tradycja prawie każdej niedzieli. Zawsze między godziną dziewiątą, a północą. Każdy, pojedynczy repertuar wyglądał praktycznie jednakowo – wariacje na temat tłuczenia szkła, przy akompaniamencie żelaznych pałek lub młotków. Niekiedy wzbogacany rytmicznym odgłosem ucieczki, a jeszcze rzadziej – ale jedynie od święta – stłumionym krzykiem muzyków pogrążonych w swojej artystycznej ekstazie, którzy postanowili swój utwór ulepszyć o większą ekspozycję uczuć. Nacjonaliści. Miasto uwielbiało tych swoich modernistycznych wirtuozów, starających się, aby sztuka docierała nawet do najbardziej przeciętnych jego mieszkańców. Każda noc była ucztą dla duszy i ucha.

Hieronim też uwielbiał wsłuchiwać się w romantyczny odgłos tłuczonej szyby. I choć w warszawskiej filharmonii był tylko raz jako dwunastoletni chłopak, to wiedzę na temat muzyki miał nieprzeciętną. Gdyby nie wiekowe pianino odziedziczone po zmarłej dawno temu ciotce, to najprawdopodobniej zostałby chłopakiem takim, jak setki innych tomaszowskich chłopaków – szarą, z góry skazaną na pracę w fabryce jednostką. Jako pianista-amator bardzo cenił sobie ogromne zaangażowanie tutejszych nacjonalistów w rozwój artystyczny miasta. Bo w końcu Tomaszów było miastem robotników, a robotnicy – jak to mawiał jego ojciec, który chyba większość życia spędził w fabryce sztucznego jedwabiu – nie mają czasu na takie bzdety, jak muzyka. Liczy się ciężka praca. Trzeba za coś utrzymać rodzinę, dom. A pieniądze są właśnie skutkiem tej morderczej harówki, poprawnie nazywanej „pracą”. Wieczna, destrukcyjna dla umysłu pogoń za pieniądzem, o czym był głęboko Hieronim przekonany, wyniszcza duszę człowieka. A człowiek bez duszy nie może tworzyć. Co, jak to sobie młody meloman wyobrażał, wskazuje na to, że nacjonaliści musieli być bardzo uduchowieni. Człowiek bez duszy staje się bezwartościowym, pustym pudełkiem. Chłopak w taki sposób właśnie wyobrażał sobie swoje własne piekło – umieszczenie w okropnej wytwórni czy innej fabryce, w której ludzie jedynie o czym myślą, to jak przeżyć za te marne grosze im wypłacane. A właściciele fabryk nie należeli do hojnych ludzi. Przynajmniej nie tomaszowscy. 

Niebo najwyraźniej znów zadecydowało spłatać figla, bo nagle runęło jak z cebra. Granatowy parasol wystrzelił gwałtownie w górę niczym pocisk. Bujne, zwykle roztrzepywane zawzięcie przez Ingrid blond włosy już dawno zdążyły nasiąknąć wilgotnym powietrzem, co bardziej upodabniało Hieronima do przemoczonego dachowca niż lwa z rozwianą finezyjnie grzywą. Ech, ta Ingrid. Na samą myśl o niej z zielonych oczu chłopaka spłynął cały entuzjazm. Stanął w ciemnej bramie jednej z kamienic, wyjął papierosa i zapalił. Stojąc tak w ciszy, wbił obojętnie wzrok mur, analizując wszystko w głowie. A więc to już dziś. Czuł odrętwienie, a każda pojedyncza myśl przechodziła przez jego głowę z jakimś niewiarygodnym trudem. Przygryzł wargę. Zawsze to robił, stojąc w obliczu jakiejś ogromnej, nadchodzącej fali stresu. Zgniótł niedopalonego papierosa nogą i pewnym krokiem, być może robiąc sobie na przekór, ruszył w stronę drogi prowadzącej na przedmiejskie posiadłości. Dochodziła dziewiąta, ale sierpniowe noce pozwalały sobie na opóźnienia. Wzrok chłopaka dostrzegł drobną postać w oddali. To ona. 

Wyglądała dziś o wiele bardziej elegancko niż zazwyczaj. Swoje długie, kasztanowe włosy spięła w niebanalny, niski kok. Założyła chyba najlepszą sukienkę, jaką tylko miała, a szyję przyozdobiła pobłyskującymi koralami w kolorze błękitu. Jasna, lekka falbanka falowała na wietrze, dodając Ingrid jeszcze większego uroku. Stojąc na polnej drodze wyglądała jak jakaś słowiańska bogini, zsyłająca hojnie na pola urodzaj. Blada skóra Niemki kontrastowała z leśnym, ciemnym tłem. W dłoni trzymała już złożony parasol. Właśnie przestało padać, a dookoła unosił się piękny zapach deszczu. Chłodny wiatr muskał jej rumiane policzki, orzeźwiając i kojąc niepokój. Hieronim gwałtownie spuścił wzrok, gdy ta rzuciła się z impetem w jego ramiona. Nie chciał patrzeć w jej oczy. Wiedział, że zobaczy tam strach i łzy, na które żadne dobre słowo nie zadziała. Czuł się jak bohater dramatu. Tyle, że sceną było jego życie, a on i Ingrid bohaterami. Tragicznymi bohaterami. Cokolwiek by nie zrobili, wszystko skazane jest z góry na klęskę. Wyczuł, że ramiona dziewczyny jeszcze mocniej zacisnęły się wokół niego. Po chwili, drżącym głosem szepnął: 

– Nie zapomnę o tobie. Naprawdę, to dla twojego dobra. Tutaj jest niebezpiecznie, sama wiesz, że idą pogłoski o wojnie. Tam będzie ci lepiej. Będę pisał najczęściej, jak tylko się da.

Zapanowała cisza. Niemka, opuszczając Hieronimowe ramiona, otarła błyszczącą łzę. Spojrzała głęboko w oczy chłopaka, równie wewnętrznie zdruzgotanego co ona. Patrząc na niego jak na dzieło sztuki, starała się jak najlepiej zapamiętać każdy, nawet najmniejszy szczegół wyglądu. Ciepłą, jasną dłonią delikatnie dotykała jego policzek. Był zimny. Blond włosy zdążyły już kompletnie przesiąknąć, a na koszuli widniały pojedyncze krople pozostawione przez deszcz. Tu, na wschodzie od rodzimych Niemiec, zostaje zmuszona do porzucenia marzeń. Tam, gdzie słońce żegna horyzont, na zawsze zostawi obolałe i stęsknione serce. A więc tak Bóg postępuje z ludźmi. Dlaczego zaprosił ją do raju, a potem brutalnie z niego wypędza? Czym zasłużyła?

– Ja nie chcę listów – powiedziała ściszonym głosem, nerwowo ściskając dłoń – ja chcę tu zostać. To całe Stuttgart, to przekleństwo.

– Nie możesz. Nie pozwolę na to, aby stała ci się jakakolwiek krzywda. – odrzekł ze względnym spokojem Hieronim – Nieważne, jak daleko będziesz. Znajdę cię wszędzie, jestem gotów nawet wyjechać do Niemiec. Podobno „kochać” oznacza to samo, co „być gotowym na cierpienie”.

*** 

– Kto tam?

-Adam Michalec.

Ciężkie, nieco starodawne drzwi wydały głośny odgłos wskazujący, że ostatni raz zawiasy łaskawie naoliwiono przynajmniej dziesięć lat temu. Z półmroku wyłonił się z nich mężczyzna w sile wieku, szybkim gestem zapraszając przemokniętego gościa do środka. W ręku trzymał lampę naftową, połyskującą wśród ciemności. Wprowadził przybysza do czegoś na wzór gabinetu. Wszechobecny zaduch w połączeniu z ciężkim, tytoniowym dymem, wypełniającym prawie każde pomieszczenie, drapał w gardle i utrudniał oddychanie. Nie była to idealna atmosfera do poważnych rozmów, zważając na osobliwą godzinę i okoliczności. Gospodarz po odstawieniu lampy na swoje zniszczone, dębowe biurko zawiesił podejrzliwie wzrok na młodzieńcu. Ten zaś, z dziwnym spokojem obserwował ogromne, jelenie rogi wiszące dumnie na ścianie. Po chwili mężczyzna z ukrywanym nieskutecznie zdenerwowaniem zapytał:

– Co cię sprowadza do mnie o tak późnej porze?
Chłopak, siadając na czerwonym fotelu, wziął głęboki oddech, po czym odparł:

– Mam tu coś, co bardzo Pana zainteresuje. – W oczach młodego bruneta gospodarz dostrzegł pewien niepokojący błysk.- Czy znane jest Panu nazwisko Wenzlaff? – zapytał Adam, patrząc prosto w oczy swojemu rozmówcy.

– Oczywiście, że znane. To niemieccy właściciele kilku sklepów, o ile się nie mylę. Bogaci ludzie. Ale co to ma do rzeczy? Przejdź do meritum.

Po wargach gościa błąkał się lekki, ironiczny uśmiech. Ze swojej skórzanej torby wyjął zdjęcie przedstawiające parę razem z małą, może czteroletnią dziewczynką w dorożce. Ignorancko rzucił je na biurko gospodarza. Ten z kolei, coraz bardziej zdezorientowany całą sytuacją, zażądał wyjaśnień. Z twarzy Adama całkowicie spłynął ironiczny uśmiech. Po chwili wreszcie, śmiertelnie poważnym i chłodnym głosem oznajmił szorstko:

-Wydaje mi się, że ma Pan, Panie Wyszkowski, w szeregach swojej organizacji wyjątkowo zdradzieckiego i sprytnego kundla.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Najwidoczniej nasz Hieronim wcale nie był takim wzorowym, wręcz książkowym nacjonalistą i aktywistą, za jakiego Pan go uważał. Cóż za rozczarowanie! Kto by pomyślał, że człowiek od najmłodszych lat tak wierny ojczyźnie zacznie na poboczu plugawie kolaborować z tymi niemieckimi robalami…

Wyszkowski wstrzymał oddech. Ręce nagle mu odrętwiały, a na czole pojawiły się krople potu. Hieronim zdrajcą? On? Nie, to nie może być prawdą. Chłopak pochodzi z dobrej, robotniczej i wiernej nacjonalistycznej idei rodzinie. Nikt złego słowa nigdy na Wołyniaków nie powiedział, to przecież złoci ludzie. Syn od trzynastego roku życia udzielał się chętnie w najróżniejszych przedsięwzięciach, mających na celu szczytne głoszenie nacjonalizmu. Był strasznie podobny do swojego ojca. Obydwoje głęboko w sercu posiadali przede wszystkim Polskę. Ostatnią osobą, którą można posądzić o zdradę tak dużego kalibru, jest właśnie młody Wołyniak. Mężczyzna nerwowo otrząsnął papierosa, gubiąc się w ciemnym labiryncie własnych myśli. Przez chwilę miał nawet cichą nadzieję, że to wszystko, to jedynie bardzo kiepski, parszywy żart, wymyślony przez wiecznie znudzonych chłopaków. Co prawda, jakiś czas temu usłyszał gdzieś, że Hieronim zadaje się z córką Wenzlaffów, ale oskarżony bezapelacyjnie temu wszystkiemu zaprzeczył przy pierwszej lepszej okazji. Jeden z niedawno przyjętych członków organizacji podobno widział ich, jak razem szybkim krokiem wieczorem szli na obrzeża miasta. Ale Adam nie miał w zwyczaju żartować. Jak na swój wiek wyglądał wyjątkowo dojrzale. Wyszkowski darzył tego młodzieńca dużym zaufaniem. 

– To musi być pomyłka. Znam dobrze Hieronima i jego rodzinę. – powiedział cicho, ale z wymuszonym spokojem mężczyzna. 

– Mam dowód. Proszę się lepiej przyjrzeć. Młoda, zaledwie dwudziestodwuletnia Ingrid Wenzlaff niedawno straciła męża, niemieckiego oficera. Z małżeństwa pozostała jej jedynie czteroletnia córka. Ojciec naszej wdowy zabrał ją ze sobą do Tomaszowa. Mają piękną posiadłość na przedmieściach. A Hieronim, to plugawy kłamca, wystarczą świadectwa ludzi i to zdjęcie. Oszukał nas wszystkich. A Pan tak mu wierzył… Wszyscy już wiedzą, jaka jest prawda. Uchwyciłem zakochaną parę w dobrej chwili. Mam ze sobą ludzi i broń. Zdrajców trzeba tępić. Dosłownie. Będzie to przestroga dla kolejnych sprzedawczyków, którzy z własnego honoru uczynili kartę przetargową. Niech sprawiedliwości stanie się zadość.

***

Noc zdążyła już całkowicie pogrążyć uliczki tomaszowskiego przedmieścia w gęstych jak smoła ciemnościach. Jedynie blady miesiąc, co trochę ujawniający swoje oblicze zza ciężkich chmur, nie pozwalał na błądzenie w mroku. Zimny wiatr przyprawiał o drgawki. Gdzieś w oddali zawzięcie szczekały psy. Przypominało to Hieronimowi z lekka głośną kłótnię zwaśnionych sąsiadów. Teraz każdy dźwięk działał na niego, jak ostrze brzytwy. Szedł wolno, wpatrując się pustym wzrokiem w dal. Ogromny, nieopisany ból przeszywał jego ciało. Czuł, jak gwałtownie pęka mu serce. Stracił cały swój świat, tak misternie budowany. Nadal wierzył, że to wszystko jest snem. Że Ingrid wcale nie wyjeżdża, że jutro znów obdarzy go swoim ślicznym uśmiechem. Każdy dzień spędzony z ukochaną traktował tak, jakby był jego ostatnim. Dobrze wiedział, że inni będą próbowali ich miłość zniszczyć. Bez niej był jak puste pudełko – to właśnie ona obdarowywała jego duszę życiem. Teraz ją stracił. I miłość, i duszę. Zabrała mu ją nienawiść ludzka. To ludzie wypędzili ją z jego życia, zmuszając do ucieczki. Zaszczuli i odebrali mu szczęście, tak długo poszukiwane. Ale żadna wojna i żadna nienawiść nie zabije miłości. Będzie o nią walczył, choćby nawet kosztowało go to narażenie życia. Wierzył głęboko, że Bóg nad nimi czuwa. Że to całe zło jest jedynie etapem przejściowym. A na końcu tej tułaczki czeka ich ziemia obiecana. Miłość nie zna takiego pojęcia jak „śmierć”.

Potężny huk wstrzelonych nabojów rozniósł się pomiędzy drzewami.

Ciemność.

Po chwili do uszu Adama dotarł odgłos upadającego głucho ciała.

Misja zakończona powodzeniem.


03 s.art dorżka1

42 s.art.dorożka obok kościoła


Dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”

             Web

 

Najbardziej popularne

Written by:

Bądź pierwszym który skomentuje

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *